Ten obraz Federica Barocciego zobaczyłem przypadkiem – akurat podczas mojego tegorocznego pobytu w Szwajcarii otwarta była w Bazylei wystawa ze zbiorów Muzeum Prado. Nieoczekiwaną zaletą pozostawania wciąż nie-dość-kompetentnym amatorem sztuki są takie prywatne zachwyty: kiedy widzę płótno Rafaela, Botticellego albo Rembrandta, wiem, że to Rafael, Botticelli czy Rembrandt i świadomość, że oglądam Dzieło Mistrza, budzi we mnie samym podejrzenie, czy obraz podoba mi się naprawdę (?), czy też dlatego, że, jak wiem, powinien mi się podobać. Pewnie dlatego wolę Yvesa Tanguy od Salvadora Dali, Marie Laurencin od Degasa, Mariana Wawrzenieckiego od Juliana Fałata (wiem, szarżuję…), a w Musee d’Orsay największe wrażenie zrobił na mnie obraz Eugene’a Burnanda „Uczniowie Piotr i Jan biegną do Grobu w wielkanocny poranek”, za co na facebooku pewien znawca malarstwa mnie ochrzanił, bo to przecież pompierski kicz religijny, nic więcej. No więc dobrze, niech to będzie kicz, ale kontakt z nim przynajmniej nie jest zapośredniczony przez Podręczniki, Opinie Specjalistów ani Modę. Owszem, przed „Martwym Chrystusem” Holbeina stałem w Bazylei ponad kwadrans i nie mogłem oczu oderwać – ale to już musi być taki wstrząs estetyczny, który przenosi odbiorcę poza sferę możliwych wmówień…
Po powrocie do Warszawy doczytałem, że Barocci spędził prawie całe życie w Umbrii, „Narodzenie” namalował w 1597 roku, a jego obraz, kupiony przez Francesca Marię Della Rovere, został przez właściciela podarowany Marii Austriackiej, królowej Hiszpanii, i tak trafił do Madrytu. Sam zaś malarz, syn zegarmistrza, inspirował się pracami Rafaela i Correggia. Zmarł w roku 1612, mając lat 77. Oto jego autoportret:
Co mnie w przedstawieniu Narodzin poruszyło? Może wiarygodnie namalowane Dziecko – z niemowlakami na dawnych płótnach bywa rozmaicie – z rozczulającym, przepraszam, pyszczusiem gapiące się na Matkę. Może to, że nie ma w tej scenie nic z hieratyczności: niedawno zjawiony na świecie Zbawiciel nie znajduje się w centrum obrazu i nikt tu nie patrzy na widza, który czuje się przypadkowym świadkiem całej sytuacji. Z tyłu pasterze próbują zajrzeć do stajenki, Józef ni to pokazuje im Tego, dla kogo przyszli, ni to blokuje stopą drzwi. Wołek i osiołek gapią się dość bezmyślnie, w kącie po prawej poniewiera się jakiś worek, na zaimprowizowanym stole znajduje się kosz z jedzeniem. Klepisko, jak to klepisko, zasypane jest słomą. Nie ma aniołów, nadnaturalnych świateł, trąb, metafizycznego zgiełku. Znajdujemy się na uboczu historii, tam, gdzie naprawdę może się przydarzyć świętość. Bo na centralnych placach naszego świata, w blasku reflektorów (piorunów, promieni bijących z nieba), przed kamerami i mikrofonami, tam, gdzie na co dzień kierujemy swój wzrok, wzmianki o świętości na ogół dowodzą jedynie kultu złotego cielca, takiego czy innego.
I tego Wam dzisiaj życzę. Umiejętności wycofania się na kilka dni, a bodaj na kilka godzin, z przykuwającego uwagę szumu. Łaski dostrzeżenia, że część nie jest całością, że poza naszymi rolami społecznymi, politycznymi, zawodowymi, towarzyskimi – istnieje przestrzeń intymna: prawdziwe, a ukryte w półmroku kulisy. Gdzie nie ma jeszcze kostiumów, pozwalających identyfikować się wzajemnie: ty popierasz tych, a ja tamtych, ty zarabiasz i Znaczysz tyle, a ja tyle. Gdzie oczywiste robi się to, co najprostsze: rodzimy się i umieramy, a czas, który rozpościera się między jednym i drugim, cenniejszy jest zazwyczaj niż to, jaki z niego robimy użytek.
Na tym marginesie, pozostałości tego, kim mogliśmy się stać, zanim zaangażowaliśmy się w to, czy w tamto (i pewnie dobrze, żeśmy to zrobili, tylko szkoda, że tak zupełnie bez reszty, bez cienia dystansu), na tym marginesie zatem istnieją warunki, by nie tylko przyjaciołom, ale i wrogom powiedzieć (w tym jednym momencie – szczerze!): życzę ci wszystkiego dobrego.