Co to znaczy, że „naród odpowiada za coś” lub „nie odpowiada”? Jakiego rodzaju podmiotowość wolno przypisać „narodowi”?
W krajach, które nie doświadczyły utraty niepodległości, sprawa jest klarowna: tam „naród” tworzą obywatele państwa. W tym sensie np. „Naród francuski jest odpowiedzialny za wyzysk kolonizacyjny”, ponieważ PAŃSTWO francuskie miało kolonie.
Ale my na przełomie XVIII i XIX wieku zostaliśmy zmuszeni do przyjęcia innej definicji narodu, niż „naród polityczny”, bo inaczej musielibyśmy stać się Rosjanami, Austriakami, Prusakami. Od tamtej pory niezależnym rządem cieszyliśmy się, jeśli nie liczyć wątpliwego przypadku Księstwa Warszawskiego, raptem pół wieku (21 lat II RP, 29 lat od wyborów 4 czerwca). Ta okoliczność sprawiła w dodatku, że łatwo nam się dystansować również do własnego rządu: wyborcy PiSu chętnie podkreślali, że rząd PO+PSL nie jest ich, ja nie mam ochoty przyjmować na własne konto idiotyzmów, popełnianych przez marionetki Jarosława Kaczyńskiego.
Wypracowaliśmy wówczas koncepcję narodu jako pewnej wspólnoty kulturowo-językowej. Potem (!) doszła jeszcze z pozoru zdroworozsądkowa, ale oderwana od faktów i w dodatku złowroga w skutkach koncepcja narodu jako rzekomej „wspólnoty krwi”. Zostawmy ją: Polakiem jest ten, kto wie, co to bigos i Mickiewicz, umie zanucić „Szła dzieweczka do laseczka”, na Boże Narodzenie stawia choinkę i mówi po polsku – A PRZYNAJMNIEJ SPEŁNIA WIĘKSZOŚĆ TYCH WARUNKÓW.
Tylko w takim razie co z odpowiedzialnością? Odłóżmy na razie na bok zbrodnie, porozmawiajmy o tym, co przyjemne. Mówimy „Nasz naród stworzył bezprecedensowe Państwo Podziemne” i „nasz naród walczył z komunizmem”. Gdybyśmy chcieli mówić precyzyjnie, musielibyśmy przyznać, że żadne z tych zdań nie obejmuje wszystkich ludzi, których mamy na myśli, używając słowa „naród”. Nie znam dokładniejszych oszacowań, ale jeśli w szczytowym okresie w struktury AK było zaangażowanych około 350 tysięcy ludzi, to dołóżmy do tego drugie tyle cywilów (organizujących np. tajne nauczanie) i jeszcze cztery razy tyle pozostających w kręgu oddziaływania tamtych – wyjdzie nam prawie dwa miliony osób, absolutny fenomen, ale we wrześniu 1939 roku Polska liczyła, jeśli mnie pamięć nie myli, 35 milionów obywateli. To tyle w kwestii Państwa Podziemnego. Co do walki z komunizmem, to rozmaicie to wyglądało w rozmaitych okresach, sam na manifestacjach po wprowadzeniu stanu wojennego skandowałem z innymi „Jest nas dziesięć milionów!”, ale na przykład u schyłku lat 70. opozycja to było w najlepszym razie kilkadziesiąt tysięcy ludzi w 40-milionowym kraju.
Oczywiście miło jest stroić się w niezupełnie własne zasługi i pewnie nikomu nie przeszkadza, że według niektórych doniesień o akcji ratunkowej w Himalajach „Polacy uratowali Francuzkę”, choć uratowało ją CZTERECH obywateli naszego państwa, w tym, nawiasem mówiąc, jeden narodowości rosyjskiej. Nieprzyjemnie robi się za to, gdy słyszymy, że „Polacy prześladowali Żydów”, albo w ogóle że „Polacy są współodpowiedzialni za Holokaust”.
Do tej pory zdarzało mi się mówić w takich razach, że działa tutaj logika symetrii: jeśli mam ochotę być dumny z tego, że moimi rodakami są Maria Curie-Skłodowska, piloci z Dywizjonu 303 i Robert Lewandowski, to nie mogę udawać, że moimi rodakami nie byli również szmalcownicy i Feliks Dzierżyński. Ale idiotyczna afera, rozpętana przez grzebanie w ustawie o IPN, każe zapytać o co innego. Co to w ogóle znaczy, że naród (nie w sensie obywateli państwa, ale wspólnoty kulturowo-językowej) jest za coś – za cokolwiek – odpowiedzialny? Czy naród jest podmiotem, któremu odpowiedzialność (więc winy albo zasługi) da się w jakikolwiek sposób przypisać?
Jestem przeciwko odpowiedzialności zbiorowej, więc najprościej mówiąc – uważam, że nie. Istnieją jednak sytuacje, w których grupa ludzi, należąca do narodu, coś robi, a znaczna część tego narodu uważa, że zrobione to zostało (na dobre lub złe) w imieniu wszystkich, i włącza to do mitologii wspólnoty, zwanej „narodową historią”. Nie uznamy za dziwactwo, jeśli ktoś powie, że „w 1974 roku ZDOBYLIŚMY trzecie miejsce na Mistrzostwach Świata w piłce nożnej”, gdyż medal zdobyła wtedy oficjalna reprezentacja kraju, podczas jej meczów, co pamiętam, naprawdę pustoszały ulice, i nawet ktoś, kto kibicem nie był, uczestniczył w powszechnej radości. Nie wzdragaliśmy się, słuchając przed laty piosenki Garczarka ze słowami „Przebacz mi, smutna Bratysławo, Hradcu Kralove, złota Praho, za śmierć jaskółki tamtej wiosny i polskie tanki nad Wełtawą” – bo wprawdzie nikt polskich żołnierzy nie pytał, czy mają ochotę najechać Czechosłowację z innymi armiami Układu Warszawskiego, ale wstyd był wówczas wystarczająco powszechny, a kac moralny dość długotrwały i wśród elity przynajmniej rozpowszechniony, żeby się tym przejmować w perspektywie samopoczucia wspólnoty narodowej.
Ta analogia z sierpnia 1968 roku wydaje mi się tu najważniejsza. Indywidualnie nikt z nas – przynajmniej wśród urodzonych odpowiednio późno – nic do tamtego wydarzenia nie ma. Możemy jednak albo wziąć ten wstyd na siebie (i z satysfakcją słuchać potem jednego czy drugiego Czecha, który wzruszy ramionami i powie, że przecież nie my jesteśmy winni ), albo uznać, że to nie jest nasza sprawa (i wtedy narazić się na sytuację, w której jakiś południowy sąsiad wytknie nam, że przecież także Polacy brali w operacji „Dunaj” udział). To pokazuje paradoksalność „odpowiedzialności narodowej”: im jej więcej, tym jej mniej! Jeśli jasno umiemy nazwać, że nasi rodacy brali udział w czymś niegodnym, to zmazujemy naszą osobistą winę, bo nie ma wątpliwości, że my jako my, konkretni ludzie, nie chcielibyśmy, przeniesieni wehikułem czasu, w tym uczestniczyć.
Dlatego powiem: tak, w tym sensie czuję się jako Polak odpowiedzialny za Holokaust, bo wiem – wynika to jasno z prac historyków – że moi rodacy w czasach, gdy mnie nie było na świecie, w trudnej do oszacowania liczbie byli co najmniej obojętni wobec Zagłady, a równie trudna do oszacowania ich liczba bezpośrednio przyczyniła się do śmierci wielu Żydów, czy to po prostu ich mordując, czy to donosząc – granatowej policji albo gestapo – gdzie się ukryli. Ja bym zaś chciał, żeby moja wspólnota okazała się anielska i w warunkach, narzuconych przez niemieckiego okupanta, uratowała więcej Żydów, niż udało się to zrobić garstce (!!!) Sprawiedliwych. Choć gdybym zapewniał, że wiem, jak bym się w tamtych okolicznościach zachował, byłoby to lekkomyślne i niesmaczne (gdyż „tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono” i nie ma co tu szarżować z deklamacjami na temat swojego potencjalnego bohaterstwa).
Natomiast kiedy np. mój były kolega, Rafał Ziemkiewicz, ma czelność w 2018 roku używać dawno zapomnianego, na szczęście, słowa „parch”, to czyni wrażenie, że broniąc WSZYSTKICH POLAKÓW przed zarzutem współudziału w Zagładzie, broni też szmalcowników i ludzi, wówczas, bezdusznie obojętnych, zwłaszcza, że obelżywe określenie Żyda per „parch” było dla nich normalnym obyczajem językowym. I właśnie on, minimalizując naszą winę, zwiększa ją.
Wedle tej samej logiki: rząd PiSu, próbując penalizować stawianie narodowi jako całości zarzutu o współodpowiedzialności za zbrodnie hitlerowskie, paradoksalnie obciąża ów naród winą za to, co się stało i już się nie odstanie. Narcystycznie wykazując większą troskę o dobre imię wspólnoty, niż o napiętnowanie tych jej członków, którzy skalali się antysemityzmem, obciąża nasze wspólne moralne konto.
Dlatego, jakkolwiek z pozoru to dziwaczne, uważam, że dawno nie mieliśmy tak antypolskich w praktyce władz naszego kraju, niż obecne. Wstyd mi – choć nie ja na nich głosowałem.
(na zdjęciu: miejsce po dzielnicy żydowskiej w Lublinie. U wylotu ścieżki, wydeptanej z pewnością bezwiednie wzdłuż nieistniejącej ulicy, przez całą dobę świeci się od 2004 roku jedyna ocalała z tamtejszego getta latarnia, znak pamięci o ofiarach. Foto: JS)