No więc przeczytałem „Liście croatoan” Donata Kirscha: 45 lat po pierwszej lekturze.
Po tym, co napisałem POPRZEDNIO, nie dziwi Państwa, mam nadzieję, że otworzenie tej książki znowu było decyzją emocjonującą. Powroty do dawnych fascynacji bywają gorzkie, „Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi” i tak dalej. Ale to nie jest… Jak to powiedzieć? To nie jest byle jaki utwór. Owszem: po latach wydaje mi się pokraczny, chwilami irytujący, niekiedy manieryczny do bólu, ale ostatecznie myślę – wspominając, co jeszcze promował Bereza jako przyszłość literatury polskiej – że mogłem w wieku szesnastu lat trafić znacznie gorzej. Tak się już nie pisze i bodaj nie będzie się już pisało: wróciło do mnie wrażenie, które towarzyszyło mi przy lekturze „Pasażu” tego samego autora, że nurt literatury popłynął inaczej – nie rozstrzygam: lepiej, czy gorzej, ale inaczej zupełnie – i takie operacje narracyjne, które uprawiał Kirsch, witane przed laty jako straż przednia, zapowiadająca kierunek rozwoju prozy, stały się ślepą odnogą rzeki, martwym korytem, które zdążyliśmy minąć już dawno. Nie zarzekam się, że u schyłku naszej epoki nie pojawi się pomysł, żeby znów zestalić język opowieści do granic nieprzezroczystości: dziś język stał się wehikułem fabuły, a częściej jeszcze wehikułem dla faktów non-fiction i ze wszystkich narzędzi formalnych wystarczają nam skromne zabiegi stylizacyjne, tyle, żeby zróżnicować mowę bohaterów. Powieść i literatura faktu stały się ciągiem znaków, po których zeskanowaniu w głowie czytelnika wyświetla się film; jeśli same znaki zaprzątają naszą uwagę, uznajemy to za usterkę kodu, nie za jego zaletę. Podstawową pochwałą staje się uwaga, że książka czytała się szybko i łatwo. Nie narzekam; sam, od czasu niepowodzenia mojej książeczki „Tak to ten”, staram się nie naruszać tej zasady. W to akurat obecnie gramy, a mam za dużo lat, żeby podejmować ryzykowny wysiłek wyobrażania sobie, co będzie w przyszłości (to nie jest komplement pod własnym adresem). Awangarda dwudziestowieczna zestarzała się bardziej, niż bym chciał; jeśli jeszcze książka stała się legendą, jak „Ulisses” Joyce’a, ma szansę na lekturę z ciekawości – zapomniane książki tego rodzaju są tej szansy pozbawione.
Tylko że w moim życiu „Liście croatoan” stały się właśnie legendą (prywatną). Jak wyszła z konfrontacji ze mną jaknajjadzisiejszym?
Tytuł odwołuje się do tajemniczej historii osady Roanoke, założonej przez kolonistów u wybrzeży Ameryki w XVI wieku (dziwnym zbiegiem okoliczności wspomina o niej też Philip Dick w „Trzech stygmatach Palmera Eldritcha”). Kiedy po przerwie, wywołanej zamieszaniem politycznym w Europie, a potem długotrwałymi sztormami na Atlantyku, do Roanoke przybył z Anglii kolejny okręt, wiozący zaopatrzenie, załoga zastała osadę opustoszałą, bez śladów walki; na jednym z drzew widniał jedynie wyryty w pniu niezrozumiały napis CROATOAN. Do dziś nie wiadomo, co zaszło, ani co ów napis znaczył (o ile znaczył cokolwiek).
Mamy zatem opowieść o trzech dniach (9-11 lipca 1971 roku), które są jakby enklawą w życiu Dawida, głównego bohatera, enklawą ostatecznie tragiczną, ale w gruncie rzeczy niezrozumiałą. To ta opowieść i próby jej zrozumienia są przedmiotem książki, nie fakty, które opowieść stara się zrelacjonować. A że fakty mogą się wydawać nieco skandalizujące, stąd obronnie umieszcza autor na początku motto z „Awansu” Redlińskiego, mówiące, że „inteligentny człowiek umie uzasadnić każde swoje świństwo”.
Ten Redliński mi zresztą zgrzyta, bo przy wszystkich swoich zabiegach stylistycznych był on przecież zainteresowany realizmem i to dość twardym, gdy „Liście croatoan” ostentacyjnie bimbają sobie z odniesień do realności PRL-u początku lat 70. Młody i już popularny pisarz z willą nad jeziorem?! Później trójka mężczyzn, ubranych we fraki, którzy rozmawiają ze sobą językiem dość knajackim i słuchają Schönberga, mieszkając znów w jakiejś willi w parku i opiekując się młodszym od nich Dawidem, który opowiada im o swojej traumie sprzed lat, a potem znajduje pocieszenie w ramionach dwóch naraz kobiet, Marty i Virginii? (No dobrze, dla tej ostatniej części znalazłem pewne usprawiedliwienie, ale o tym za chwilę). Chodzi mi o to, że podstawowym odruchem dorosłego czytelnika z 1977 roku, kiedy ta powieść się ukazała, powinien być sprzeciw, że kilka lat po „Świecie nie przedstawionym” Kornhausera i Zagajewskiego autor do tego stopnia unika związków z codziennym doświadczeniem, w którym młodzi pisarze mieszkają raczej z rodzicami i to nie w willach, a fraki zna się z obrazów, przechowywanych na strychu, jeśli ocalały z wojennej pożogi.
Jeszcze chwilę ponarzekam, bo niechęć (innym razem wyrażona przez Kirscha w tekstach teoretycznych) do konwencji językowych, umieszczających nas, mówiących, w koleinach oczywistości, prowadzi do takiego wykręcania polskiej składni, że na pierwszych stronach sapałem co chwila ze zniecierpliwieniem: „Dotyk stóp, im mniej sprężyście, tym będzie nam wspólniej w odczuciu: tylko że wtedy pierwszą rzeczą będzie strach” (s. 9). Albo „Nieskażone niedotknięcie i odległe, lekceważące nasze zamiary. (…) Czyniąc ściszenie skrzypu drzwi, pochrapywanie podłogi, która także chciała przytulić się do wilgotnej ziemi”. Ja rozumiem intencję wyrwania się z automatyzmów, ale nie ma w tym językowego wdzięku, jest KRZYWOŚĆ.
Tylko że potem dzieje się coś dziwnego… Gdyż albo czytelnik w końcu przełamuje barierę immunologiczną i zaczyna przyjmować za dobrą monetę sponiewieraną w ten sposób składnię, albo autor wchodzi jednak w opowieść na tyle głęboko, żeby dać się w końcu porwać temu, o co mu chodzi przede wszystkim: opisowi mechanizmów pamięci. A ten usprawiedliwia niejedno dziwactwo językowe, jesteśmy już przecież po monologu Molly i rozumiemy, że oddanie w języku pracy ludzkiego umysłu nie jest możliwe w linearnym porządku z podmiotem, orzeczeniem i przecinkami tam, gdzie przewidują je reguły interpunkcji.
Książka składa się z części czterech, zatytułowanych: „Stary kraj”, „Podróż”, „Wyspa”, „Drewno”, co odsyła znów do historii Roanoke. „Stary kraj” to właśnie obszar językowych wygibasów, które stanowią jakby uwerturę i zapowiadają zarówno wielość narratorów, jak „miejscologię” zasadniczej części powieści (ułożonej w porządku kolejnych przestrzeni, w których rozgrywa się akcja, nie zaś kolejnych momentów tej akcji). „Podróż” to przedstawienie owych miejsc (Mur, Ścieżka, Polana, Plac i tak dalej), chciałoby się powiedzieć, że przedstawienie poetyckie, gdyby nie było tak podobne w stylu do reszty książki. Traumatyczne doświadczenie Dawida przedstawia „Wyspa”. „Drewno” – to wypadki późniejsze, zdrewniała, spetryfikowana rozmowa o Dawidzie i o tym, co ma ze sobą począć, gdy najważniejsze chwile jego życia stają się z tygodnia na tydzień coraz bardziej niezrozumiałe, jak wyrzeźbione w drewnie słowo „croatoan”.
Otóż to, co mnie współcześnie znów poruszyło, to ta najdłuższa część, czyli „Wyspa”. Gdyż mechanizmy pamięci pokazane są wspaniale. A ryzykowna (już chyba nie w sensie obyczajowym, tylko że ocierająca się o fin-de-siecle’ową manierę) historia zostaje nam ukazana w przekonujących niedomówieniach. Gdyż Dawid oczywiście nie chce się przed sobą przyznać do kazirodczych pragnień, a Maria, jego siostra, zachowuje się w sposób, którego znaczenie zależy, szybko to odkrywamy, od oka patrzącego. Pożąda brata? Ma rzeczywiście, jak sugerują kilkakrotnie inni bohaterowie, ponadprzeciętne potrzeby seksualne i odruchowo prowokuje wszystkich mężczyzn, jak leci? Zachowuje się zwyczajnie, a tylko brata pamięć o niej nasyca każdy jej ruch erotycznym powabem? Narastające napięcie zbudowane jest przekonująco, czujemy dobrze wzrastającą niechęć między Dawidem i mężem Marii, narastającą wściekłość tego ostatniego, łagodne współczucie dla wszystkich kuzynki Ewy, która zdaje się Dawidowi proponować siebie, zamiast siostry, ospałość Anny i enigmatyczność studenta ostatniego roku medycyny, Pawła – wszystko to sugerowane jest niespiesznie i zaledwie w domyśle: czytelnika nikt nie prowadzi za rękę, oddaje mu się rozkosz interpretacji zachowań (nawet jeśli dyskusja, czy lepszy jest surrealizm, czy impresjonizm, zdradza bardzo młody wiek autora – ale sama chęć Dawida, żeby przeciwstawić się szwagrowi w dowolny sposób, wypowiadając się o tym, na czym się w ogóle nie zna, psychologicznie jest doskonała). I kiedy już wiemy, co się stało, i widzimy cały żałosny zbieg okoliczności, który doprowadza do morderstwa, opowieść biegnie dalej, bo jeszcze inne miejsca pozostały do opowiedzenia, a zresztą ludzka pamięć tak właśnie unika traum, podsuwając nowe wspomnienia, pogodniejsze, na miejsce strasznych. Tak, ta część doskonale się broni.
Tylko że potem zmienia się ton opowieści na wyjątkowo sztywny i dziwaczny: to w „Drewnie” uderzają zaiste drewniane dialogi i nieprawdopodobne stosunki międzyludzkie. Tylko że – zapowiadałem, że zjednany po latach do „Liści croatoan”, wymyśliłem usprawiedliwienie – akcja dzieje się w przyszłości i chyba za granicą, gdzieś w dalekim kraju, w którym Henryk Laporte, Maurycy Rotadier i Józef Kataliński będą się starali wyrwać Dawida przeszłości, lub może przeszłość wyrwać z Dawida, w niezbyt udanym procesie terapeutycznym. I te koślawe, chwilami zbyt rubaszne, chwilami zbyt intelektualnie nadęte dialogi, mają wywołać efekt obcości: obcego kraju i obcej nam przyszłości. Czegoś całkowicie innego niż to prywatne Roanoke, które miało być Dawida rajem, a stało się jego przekleństwem.
Gdyż katastrofa przeżyta w młodości naznacza nas, staje się nami, rdzeniem nas, i nie daje się zniszczyć bez zniszczenia tego, kim w ogóle jesteśmy. Aż minie wiek i nikogo już żywego, a opowieść będzie się snuła jakby sama, ostatni ślad świadomości Dawida, ślad tego, co było w nim najtrwalsze, po czym (czego przez lata nie pamiętałem) głos zostanie nagle oddany Marii, od dawna nieżyjącej Marii, która opowie o swej śmierci z własnej perspektywy. Czy też: opowie nam o niej sam język, zdania układające się jak powidok zanikającej postaci.
Naprawdę to nie wiem, co z tym wszystkim zrobić. Kiedyś uciekłbym w tłumaczenie za pomocą kategorii kampu, ale to wytrych, niepasujący do „Liści croatoan”. Książki kiedyś dla mnie ważnej, która dziś okazała się łatwiejsza w odbiorze (na polonistyce nie takie cudactwa formalne się czytało…) i jednak, przy wszystkich zastrzeżeniach, obroniła się przede mną. To, że tak się już dziś nie pisze, trudno traktować jako zarzut, gdy coraz częściej człowiek ma wątpliwości, czy sprawy świata, z literaturą włącznie, nie potoczyły się niemądrze. A przynajmniej mogę, nie bez ulgi, powtórzyć zdanie, które (za Davidem Lynchem) uważam za komplement: „czegoś podobnego w życiu nie czytałem”.