Prawie nie wypowiadam się na tematy publiczne. Nie rozmawiam o tym w kręgu przyjaciół, nie komentuję wydarzeń na fejsbuku ani tutaj, na blogu. Miesiąc po tym, jak Olga Tokarczuk wezwała w mowie noblowskiej do czułej solidarności z całym istnieniem, mam poczucie, że moje własne związki ze światem się pokruszyły.

Może to kwestia żałoby. Druga połowa minionego roku szła, wymachując kosą – czegoś takiego, w takim natężeniu, jeszcze nie przeżyłem. Na co dzień, tak mi się zdaje, zachowuję się w miarę normalnie; staram się nie ambarasować swoimi problemami bliźnich. Zresztą dobrze znam tę swoją reakcję: chętnie się zwierzę ze zmartwień, jeśli umiem uwierzyć, że może być cokolwiek do zrobienia. Ale ze śmiercią, tą starą k..ą, nic się nie da zrobić, ona jest jak moi przerośnięci koledzy (?) z podstawówki, którzy spuszczali nam, dzieciom, łomot, kiedy im się podobało, a bali się ich nawet nauczyciele. Więc milczę, symuluję zwykłe codzienne życie. Bezsilny gniew, który się we mnie obudził, gdy w końcu sierpnia stałem na OIOMie i patrzyłem, jak odchodzi moja matka, tkwi we mnie dalej i pomaga: niesie energię, którą można spożytkować na sprawdzenie klasówek, przygotowanie lekcji, napisanie artykułu do „Więzi”. Ale zajmowanie się akcją „Nie strzelam w sylwestra”, pożarami w Australii albo niebezpiecznym świrem na stanowisku prezydenta USA – to już za wiele.  Nie, nie strzelam w sylwestra, martwię się losem misiów koala (losów cywilizacji nie ogarniam) i spodziewam się na Bliskim Wschodzie straszliwej wojny. Ale pisać o tym, to jak zwierzać się z niechęci do faktu, że ludzie umierają. Energii płynącej z gniewu nie jest aż tak wiele, żeby przeznaczać ją na pisanie rzeczy oczywistych.

Z podobnego powodu nie podpisałem licznych listów do osób publicznych, żeby zajęły się tym czy tamtym. Oczywiście, że minister Gliński powinien powołać wreszcie prof. Stolę na stanowisko dyrektora Polin, że TVP Jacka Kurskiego powinna była transmitować galę noblowską, a premier Morawiecki nie wyłączać Polski z unijnych zabiegów dla ratowania klimatu. Tylko że z tymi panami się już, w moim pojęciu, nie koresponduje. Skoro resztki chrześcijaństwa i humanizmu każą mi powstrzymać się przed napisaniem jasno, co należałoby z nimi zrobić, pozostaje pełne niesmaku milczenie. Jak w anegdocie, którą opowiadała mi kiedyś Barbara Młynarska: do ich domu w Komorowie przyszła pewnego razu ciotka, z wielu powodów uważana w rodzinie za persona non grata. Dom był otwarty, więc wkroczyła do pokoju dziennego; na dźwięk jej kroków babunia wyjrzała z kuchni, omiotła gościa niewidzącym wzrokiem i cofnęła się do swoich zajęć, mówiąc półgłosem: „Och, wydawało mi się, że ktoś tu jest”.

Nie zalecam mojego postępowania jako wzoru. Przeciwnie: tłumaczę się z czegoś, co bez wątpienia można nazwać eskapizmem. Mam nadzieję, że moje poglądy są jasne: nasz kraj znalazł się w rękach groźnych łajdaków, draństwo i głupota rozlały się po świecie szeroką falą, co chwila dowiadujemy się o nowych zwiastunach apokalipsy, której przeczą ludzie niemądrzy lub niegodziwi (i nie chce mi się rozstrzygać, jacy bardziej). Kościół w Polsce, mój Kościół, zorganizował sobie moralną i wizerunkową katastrofę; należałem do niemałego zastępu Kassandr, od blisko trzydziestu lat piszących, że tak to się skończy, panowie w piuskach lekceważyli nas, a ich klakierzy robili z nas wrogów Pana Boga – niezbyt wielka jest satysfakcja, że na nasze wyszło. Zwłaszcza, że ateiści, w obronie których bezskutecznie się stawało, w zrozumiałym poniekąd gniewie zgłaszają teraz pretensje także do nas. Energii mam za mało, żeby jeszcze raz tłumaczyć ludziom, o co mi chodziło (skoro najwyraźniej nie zrozumieli). Jakie to zresztą ma znaczenie?

Szkoła jest w tej sytuacji idealnym miejscem pracy. Odpowiedzialność obejmuje maksymalnie kilkadziesiąt osób, którym mam pomóc stać się fajnymi ludźmi. Skoro sprawy rozległe, globalne, toczą się w możliwie najgorszą stronę, ja przygotuję starannie wyjazdową sesję, na której pokażę uczniom kilka arcydzieł niemego kina. Ułożę plan lekcji o Średniowieczu, a potem o Kochanowskim. Jak ten staruszek, który w wierszu Miłosza przycina pomidory; choć jego realny odpowiednik demontuje zarazem tydzień po tygodniu dom rodzinny (a raczej resztki po nim), co jest czynnością emocjonalnie nieco mniej neutralną. Lub też – to trochę bardziej optymistyczna wersja – jestem jak ktoś, kto postanowił wcielić w życie zdanie z Wyspiańskiego: „Musimy coś zrobić, co by od nas zależało, zważywszy, że dzieje się tak dużo, co nie zależy od nikogo”, przekształcając trochę końcówkę: „…co zależy od niebezpiecznych idiotów, na których, w gruncie rzeczy, nie mamy wpływu (a przynajmniej ja, tak mi się zdaje, nie mam)”.  

Czytam od początku wszystkie książki Olgi Tokarczuk, przygotowując tekst dla „Więzi” – sam jestem ciekaw, co z tego wyniknie. W „Lalce i perle” znalazłem sugestię, że przejście przez taki moment w życiu, jak ten mój obecnie, przypomina wylinkę pająków czy węży: stanowi nieunikniony etap rozwoju. Oby.

Ilustracja Ernesta Sheparda z książki: A.A.Milne, Kubuś Puchatek, tłum. Irena Tuwim, Warszawa 1954

Udostępnij


O mnie



  • Panie Jerzy, dziękuję.
    To i moje przemyślenia, pięknie przez Pana ubrane w słowa.
    To wskazówka dla mnie – „Zrobić coś, co zależy ode mnie „.

  • Przeczytałam wszystkie książki Pani Olgi z wypiekami na twarzy. Przeczytałam do „An In w grobowcach świata” włącznie. To było dość dawno, nie pomnę w którym roku pojawiła się książka „Podróż ludzi księgi”, bo od tej książki zaczęła się moja miłość do Olgi Tokarczuk. Kupiłam też Biegunów, ale akurat tego dnia zostałam zaproszona do kogoś na urodziny, a nie miałam prezentu. Podarowałam świeżo kupioną książkę i jakoś się już nie złożyło, żeby kupić nową. Opuściłam następne pozycje i dopiero Księgi Jakubowe trafiły do mnie jako prezent pod choinkę. Piszę o tym, żeby podzielić się spostrzeżeniem, które naszło mnie w tamtym czasie. Sporo wtedy czytałam, czasem na granicy obłędu. Czytałam świeżynki, ale wracałam także do klasyki, typu Gra w klasy, Czarodziejska góra itd. Zauważyłam wtedy pewne podobieństwa. Skojarzyłam jak bardzo książka”Podróż ludzi księgi” przypomina mi „Larwę” Fowlesa, ” Prawiek i inne czasy” – jest podobne w zamierzeniu do „Sto lat samotności” Marqueza, a „E.E” – skojarzyłam z trzecim tomem „Czarodziejskiej góry” – w sanatorium pojawia się pacjentka, którą kuracjusze i lekarze zaczęli wykorzystywać jako medium. „Ostatnie historie” – też mam powiązania, ale zostawię je już dla siebie. Ponieważ czyta Pan teraz ciągiem wszystkie książki Pani Olgi, a ja już sporo z nich zapomniałam i nie potrafię zweryfikować swoich ówczesnych spostrzeżeń jestem ciekawa, czy miałam rację, czy tylko mi się zdawało i myślałam, że odkryłam Amerykę. Tyle już lat minęło od tego czasu, dawne dzieje, prawdziwy prawiek. Przypomniał mi o tym Pana felieton.
    Poza tym serdecznie pozdrawiam. Smutno mi bez Pana w Trójce. Szkoda, że to wszystko tak się potoczyło. Przeżyliśmy już w tym życiu tyle zmian, reform, transformacji,ekspansji i przekształceń, że nic już nie jest nam straszne. Przeczekamy i obecne. KJ.

  • Panie Jerzy, ma Pan rację. Ma Pan rację…..
    Myślę, że taka postawa jest jedynie możliwą w Polsce.
    Motając Kazantzakisa z Polską rzeczywistością można powiedzieć, używając jego myśli, że naszemu społeczeństwu rosną skrzydła, oj rosną, i owszem, ale tylko gdy stanie ono nad przepaścią. Wcześniej jakoś nie rosną….. Ile razy to się już powtarzało ?
    Jest jednak małe quasi-pocieszenie ! Inni też mają niefajnie, powiedzmy, że „inaczej” (rzeczony prezydent w dawnym kraju Indian, synowie Albionu…..).
    Trzeba robić swoje. Może to coś da, kto wie……
    Metanoja społeczeństwa na lepsze pod wpływem jednostkowych zdarzeń jest złudzeniem w obecnych czasach (vide miraż pojednania posmoleńskiego).
    Każdy powinien robić to, co może najlepiej, dobrym życiem i przykładam świecąc, tylko to może zmienić kogoś obok, może i wielu. Protesty, opór, to konieczne dodatki, ale tylko dodatki. Tak jedynie mogą powstawać mądrzejsze społeczeństwa, mam nadzieję, że i polskie.
    Czy ta myśl mnie pociesza? Nie. Mam zwieszoną głowę, jak osiołek na rycinie, liczyłem nieśmiało na progres. Nie wierzyłem, że mieszkam kraju, w społeczeństwie, które uznało, że musi sobie coś złego samo zrobić, bo przecież już 30 lat mija zaś !! Myślałem więc, łudziłem się, że w czasach kiedy to ludzie potrafią polecieć w kosmos i wrócić, to już nie jest tak, że w trudnych chwilach okazuje się, że głupków jest zawsze najwięcej. A jest!

  • W 2 odcinku „Polskich Dróg” (pierwsze odcinki są super, zanim dobrali się do scenariusza protoplaści J. Kurskiego) jest taka scena, w której Leopold Niwiński (tato Władka) wraca do ruin swojego domu w poszukiwaniu notesu. W pewnym momencie pojawia się Sommer – właściciel kamienicy, który od swoich najemców zawsze pobierał komorne z góry. Leopold wręcz mu banknot mówiąc – to za wrzesień Panie Sommer. Sommer na to – za wrzesień jest mi co najwyżej winny Rydz Śmigły… Niestety po 80 latach znowu jakiś chory z nienawiści pajac zniszczył i dalej niszczy życie wielu ludziom, nie biorąc za to żadnej odpowiedzialności. Ale do czasu, zemsta będzie i słodka i OBOWIĄZKOWA!!!

  • Serdecznie dziękuję mojemu kochanemu wykładowcy za mądre, życiowe słowa :*

  • Panie Jerzy, „refugiantyzm” chwilowy jest według mnie naturalny w trudnym momencie utraty osoby bliskiej.
    Wyostrzają się wówczas zmysły, zachęcają wpierw do odfiltrowania szumu a potem do dokonania wyborów w których sprawczość staje się istotnym warunkiem.
    Podstawowym zadaniem jest przetrwać.
    To nie zmienia faktu ze bez Pana Klub Trójki jest tak „zaorany” że pozostała tylko nazwa.

  • Nie mam pojęcia, jak to jest, że Pan zazwyczaj pisze rzeczy, pod którymi bym się chciała obiema rękami podpisać. Jeśli to dotyczy światopoglądu, to jeszcze da się zrozumieć. Ale wychodzi na to, że dotyczy to też emocji, zachowań. Dziękuję w każdym razie ogromnie.

  • A propos „marszu z wymachiwaniem kosą” – dziś odeszła Maja Borkowska, Pana redakcyjna koleżanka. Nie wiem, czy i na ile znali się Państwo (inne godziny antenowe, ale jednak, wziąć dział publicystyki) – ja Panią Maję znałem „tylko” z radia, za to od początku.

    Lubiłem Jej pogodny, lecz wyważony głos – mądry, jeżeli sposób w jaki brzmimy, można tak określić; ceniłem za fachowość; wreszcie, podziwiałem, gdy zdecydowała się odejść z radia, odmawiając preparowania nierzetelnych informacji w Trójce i („zsyłkowej”) Informacyjnej Agencji Radiowej po nastaniu ponurej zmiany („Niespecjalnie stać mnie na brak pracy, ale jeszcze mniej stać mnie na firmowanie tego co się dzieje moim nazwiskiem”).

    Odchodzą prawdziwi dziennikarze (ostatnio wyrugowano Dariusza Rosiaka) – także, jak w przypadku Maji, na zawsze – a zostają starzy komformiści/karierowicze i cała plaga „noworedjaktorów”.

    W zasadzie, nie wiadomo, co dalej napisać, podkreślę więc tylko – cześć Wojowniczce, bo dzisiejszy dzień jest dla mnie naznaczony śmiercią prawdziwej Wojowniczki.

    Smutne pozdrowienia,
    /CatLady

  • Nie chcę powtarzać tego co powyżej napisali inni – umieć ubrać w słowa myśli i emocje. Czytając ten wpis trochę pozazdrościłem tym minus50, ale też wspomniałem swoją polonistkę. Miałem szczęście, wielu dobrych nauczycieli.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes