133 lata temu (24 lutego 1885 oku) urodził się Stanisław Ignacy Witkiewicz.
Kiedy miałem 12 lat, zobaczyłem (pierwszy raz świadomie) jego obraz. Było to w Krakowie, podczas kilkudniowej wycieczki, jaki zorganizowała mnie i mojej siostrze matka, żeby nam pokazać tam WSZYSTKO (ojciec został w Warszawie, chyba żeby kończyć jakiś skrypt z teorii obwodów dla studentów WAT). Wiele swojej mamie zawdzięczam, choć też i niejedną wojnę stoczyliśmy w przeszłości, ale tamten pobyt mam za najważniejszy, najcenniejszy. Co zresztą dowodzi, zdaje się, że nasze oddziaływanie na dzieci (czego sam nie miałem okazji sprawdzić), czy na uczniów, studentów, słowem: na drugiego człowieka, odbywa się poza naszą kontrolą, bo nie przypuszczam, żeby matka zdawała sobie sprawę, co mi robi, jak to się na mnie odciśnie. Rydlówka, „Noc listopadowa” Wajdy w Teatrze Starym, Jama Michalikowa. Katedra na Wawelu, Dzwon Zygmunta, Krypta Leonarda, grób Piłsudskiego, Szczerbiec (a Polacy wygrali 1:0 z Brazylią i zajęli III miejsce na piłkarskich Mistrzostwach Świata – oglądałem tu w domu naszej krakowskiej rodziny). Nowa Huta, „Arka Pana” (przy okazji dwa słowa o kaplicy w Ronchamp). Owszem, chciała nam przekazać swoją fascynację Krakowem, tamtejszymi artystami, Kulturą itp., ale to przekazywanie fascynacji odbywało się w rozmaitych formach przez znaczną część mojego dzieciństwa i młodości, i miewało rozmaite skutki. A wtedy się udało. I to jak.
No więc poszliśmy do Muzeum Narodowego, wtedy mówiło się: „do nowego gmachu”, i w kolejnej sali zobaczyłem tę górę z oczami, i wrosłem w ziemię. Przypuszczam, że mama zaczęła mi opowiadać o malarzu i jego ojcu, pewnie i o oznaczeniach narkotyków na obrazach – biografie były dla niej zawsze ważne, prawdę mówiąc do dzisiaj są dla niej ważniejsze niż dla mnie, i mam z reguły głupią minę, kiedy jestem przez nią odpytywany z miejsc urodzenia, żon, kochanek i dzieci. Ale akurat Witkacy należy do tych nielicznych twórców, których życie znam stosunkowo dość dobrze.
Tylko że do tego poznawania go musiały mnie sprowokować jeszcze kolejne bodźce, i one przyszły: jakieś dwa lata później „Matka” Jerzego Jarockiego w Teatrze Telewizji, z Ewą Lassek, Markiem Walczewskim i Ewą Dałkowską (czternastolatek był paradoksalnie, jak myślę, idealnym odbiorcą tego spektaklu, bo żadne Rozumienie Przesłania nie odgradzało go od osłupienia, przyjmijmy, że metafizycznego), a ponieważ byłem dzieckiem ambitnym, wygrzebałem wkrótce na półce u siostry dramaty w wydaniu „Biblioteki Narodowej”, a przed I klasą liceum jeszcze na dokładkę „622 upadki Bunga”. I przepadło, zostałem wyznawcą religii witkacyzmu.
Co było wtedy tak bardzo pociągające dla mnie? Odrzucenie realizmu (dziś go cenię ZNACZNIE wyżej, niż wtedy, choć lubię go… uszkadzać). Ewidentnie quasi-religijne rozumienie sztuki, jako czegoś, co wyrywa nas z codziennych oczywistości, każe postrzegać swoje istnienie jako fakt, do którego wprawdzie zdążyliśmy przywyknąć, lecz jest on przecież czymś w najwyższym stopniu dziwnym (to mi zostało). Wymieszanie patosu z błazenadą, co uodparniało na tzw. „dobry gust”, który do dziś, prawdę mówiąc, kojarzy mi się fatalnie, bo z zachowawczym drobnomieszczaństwem, czy może, ostrożniej rzecz ujmując, z zachowawczym kierowaniem się tym, co SIĘ uważa za dobre, z zewnątrzsterownością. Autoafirmacja siebie jako tego, który widzi Dziwność Istnienia, a więc jest lepszy od innych (tak, tak, kiedy z zakłopotaniem myślę o sobie jako o gówniarzu dość zarozumiałym, ośmielam się część winy zrzucić na Witkacego; że jego bohater jest jakże często improduktywem, jakoś do mnie długo nie docierało). Czynienie z życia teatru – co zresztą ewidentnie miało charakter kompensacyjny, bo w gruncie rzeczy wiodłem wtedy, zarówno w liceum, jak na studiach (jak i dzisiaj zresztą), życie grzeczne i przewidywalne. Co gorsza, kiedy już się otarłem raz czy drugi o ludzi naruszających normy, aranżujących świadomie czy półświadomie dramaty sobie i innym – działo się to już pod koniec studiów – po niedługim okresie fascynacji przytrafiło mi się coś, co mi tę postawę skompromitowało (opowieść na inną okazję, zresztą dość smakowita), nota bene, jak dotąd, na resztę życia. Jak ktoś się upija do nieprzytomności, założenie garnituru i krawata traktuje jako zdradę Samego Siebie i do tego ma pięć kochanek naraz, a jeszcze dużo mówi o swojej ewentualnej samobójczej śmierci, zwłaszcza przy wódce, to zamiast uwierzyć, że mam do czynienia, panie, z artystą przez duże A, zaraz zaczynam przeczuwać mocno niesmaczną stylizację. Pod niewieloma wierszami jestem się skłonny podpisać oburącz tak bardzo, jak pod „Drobnomieszczańskimi cnotami” Barańczaka.
Ale wracam do Jubilata. Witkacego wielbiłem zatem bezgranicznie w liceum, po czym zamiast, jak wielu jego czytelników, zdradzić go z powojenną awangardą, którą zapowiadał, zdradziłem go z Młodą Polską w wersji hard, czyli z Tadeuszem Micińskim i Stanisławem Przybyszewskim, których przedrzeźniał, ale przecież i kontynuował. Więc na mojej edukacji artystyczno-literackiej odcisnął się on, hm, hm, ambiwalentnie – jeśli potem, w połowie lat 90., z taką gorliwością rzuciłem się w pokolenie „brulionu” i postmodernizm, to kto wie, czy nie w poczuciu, że muszę nadrobić stracony czas.
Chyba ostatnim moim głębokim przeżyciem, związanym z Witkacym, była wyprawa do Zakopanego w 1985 roku, żeby uczestniczyć w jego pogrzebie – który, jak wiadomo, okazał się, doprawdy bardzo po witkacowsku, pogrzebem zwłok jakiejś Poleszuczki, przywiezionych ZAMIAST zwłok Witkacego. Wkrótce skończył się komunizm i razem z innymi uwierzyłem, że tym samym Witkacy zrobił się nieaktualny. A przecież (jeśli dobrze pamiętam), on przestrzegał nie tyle przed komunizmem (zresztą przed nacjonalizmem też trochę), ile przed konsumeryzmem. Który utożsamiał z komunizmem, w tym akurat punkcie myląc się spektakularnie.
Tylko czy to jest dzisiaj jeszcze żywe? Czy ten rodzaj szoku, ostre zderzanie przeciwstawnych emocji, naruszanie decorum, destruowanie prawdopodobieństwa, doprowadzanie patosu do takiego natężenia, że staje się on humorystyczny – to może dzisiaj działać? Nie mam odwagi sprawdzać; obawiam się, że nie. Ale obraz, przedstawiający górę z oczami dalej lubię. Jak „Kuszenie Adama”, „Kometę Encke” i portret Tadeusza Micińskiego.