Przy okazji dyskusji, jaka rozwinęła się na FB pod moim wpisem na temat filmu „Blade Runner 2049” – ów w sumie mi się podobał, ale na kolana mnie nie rzucił – wychynął nagle temat urody… męskiej. Wyznałem, że nie bardzo rozumiem, skąd dość powszechne przekonanie, że kobietom szalenie podoba się Ryan Gosling, który moim zdaniem ma spojrzenie, żywo przypominające bohatera kreskówki „Huckleberry Hound”. Zaatakowany przez pewnego internautę zniewalającą jakoby urodą młodego Seana Connery także narzekałem, aż mój adwersarz zwrócił uwagę, że może obaj, ze względu na płeć, jesteśmy w tej materii niekompetentni.

No i tu rozdzwonił mi się sygnał alarmowy. Bo jak to jest: czy piękno LUDZKIE podziwiamy estetycznie (czyli, by tak rzec, bezinteresownie), czy też erotycznie (czyli interesownie, choć zazwyczaj w wyobraźni)? Czy jeśli stwierdzam, że X wydaje mi się urodziwy/a, to stoi za tym doświadczenie, przypominające zachwyt na widok obrazu „Widok Delft” Vermeera, czy elegancko zamaskowane pożądanie?

Sprawa ta od dawna wydaje mi się ciekawa, ale ponadto ma znaczenie praktyczne – co najmniej w dwóch obszarach. Jeden to gorąco obecnie dyskutowana kwestia molestowania seksualnego. O chamstwie, o upokarzaniu za pomocą aluzji seksualnych, o natrętnym i niesmacznym redukowaniu drugiego człowieka do przedmiotu agresji (co z tego, że seksualnej?) zdanie mam jednoznaczne i dlatego akcję #metoo przyjmuję jako mężczyzna z pokorą i zawstydzeniem. A przecież i mnie niepokoi trochę kwestia, by tak powiedzieć, przypadków granicznych. Historie, które opowiadają kobiety używające tego hasztaga, są bez wyjątku okropne. Ale definicja, która na początku tej akcji się pojawiła, została sformułowana bardzo szeroko – jedna z krytykujących tę akcję (na nią się powołuję, bo faceci są w tej materii oczywiście niewiarygodni) napisała wręcz, że w tej definicji przeczuwa tęsknotę za moralnością wiktoriańską, gdyż właściwie tylko całkowite wygaszenie reakcji choćby w domyśle erotycznych spełni wymogi co do dozwolonych zachowań męskich. No i właśnie: jeśli przyjąć, że upodobanie do urody kobiety, na którą patrzę, nie jest nigdy czysto estetyczne („duchowe”), lecz podszyte jest żądzą, to nawet moje spojrzenie zaczyna mieć dwuznaczny – łagodnie mówiąc – charakter, nie mówiąc o jakichś komplementach. Choć zdaję sobie sprawę, że świata, w którym nie można nawet taktownie wyrazić komplementu (gdyż komplement taktowny nie istnieje), nie życzyłby sobie nikt, z aktywnymi uczestnikami akcji #metoo włącznie. Co mówiąc, podkreślam zaraz, że akcję uznaję i nie zamierzam wcale sprowadzać jej do absurdu. Po prostu pytam o to, co z tego, co dotąd uznawaliśmy chyba jednak dość powszechnie za dozwolone, jest dozwolone naprawdę.

Może zresztą nic, bo jednak mężczyzna, który stara się być kulturalny (ja się staram), miewa przecież charakterystyczne intuicje, że w pewnych warunkach naprawdę odezwać mu się NIE WOLNO. Kiedy zostałem kierownikiem redakcji, było dla mnie oczywiste, że tym samym tracę prawo do komplementowania moich koleżanek z pracy za cokolwiek, poza pracą samą (wcześniej chyba też milczałem, choć wiele urodziwych kobiet w Trójce pracuje, ale to z innego paragrafu – z nieśmiałości…). No i skąd mianowicie ta świadomość, że kierownik nie może formalnie podwładnym mówić, że ładnie wyglądają? Ano chyba stąd, że jednak nie o czystą estetykę w takich komplementach chodzi. Choć jednocześnie wydaje mi się – i niewątpliwie wielu mężczyzn to potwierdzi – że istnieje wcale niemała klasa sytuacji, w których patrząc na kobietę widzi się, że ładnie wygląda i NIC POZA TYM. A może jednak w tych sytuacjach okłamujemy sami siebie?

Drugi obszar, w którym pytanie o estetykę bądź erotykę naszego odbioru ludzkiego piękna ma znaczenie praktyczne, to właśnie obszar… samokontroli. Psychologia ewolucyjna podpowiada, że kobiety i mężczyźni inaczej definiuję zdradę: gdyż mężczyźni jakoby są zazdrośni o seks, kobiety zaś o uwagę. Innymi słowy że mężczyźni (w statystycznie znaczącej większości) gotowi są w szale dopytywać przede wszystkim: „czy SPAŁAŚ z nim?” – i głupieją, kiedy sami w lustrzanej sytuacji słyszą pytanie: „czy MYŚLAŁEŚ o niej?”. Przeczuwam w tej konstatacji uproszczenie, bo jednak nie jest miło, gdy nasza partnerka zaczyna oglądać nałogowo wszystkie filmy z, powiedzmy, Maciejem Zakościelnym; nie o to jednak mi chodzi w tym momencie. Rzecz polega na zrozumieniu siebie: czy jeśli powtarzam od pięćdziesięciu (tak jest!) lat, jaką to piękną kobietą jest Pola Raksa, to gada przeze mnie esteta, czy lubieżnik? I z drugiej strony, czy w tym pytaniu nie ma jednak skrupulanctwa, tej wady jakże częstej wśród katolików? Ktoś powie, że to drugie, bo od Poli Raksy dzieli mnie zarówno przestrzeń, jak, żeby rzecz ująć elegancko, także czas. Ale jeśli z ukontentowaniem przyglądam się koleżance z pracy? Jeśli z przyjemnością myślę, że prowadząc zajęcia będę w piątej ławce widział tę, a nie inną studentkę? Choć zarazem wiem, ile mam lat (dużo) i jak wyglądam (tak sobie), więc choćby z tego tytułu nie zamierzam się ośmieszać we własnych oczach nawet w wyobraźni?

Zostawmy te pytania, bo i tak się człek ociera w tym momencie o nadmiar szczerości. Zamiast nich przywołajmy aktorki, zachwycające kolejne generacje widzów: Catherine Deneuve, Michelle Pfeiffer, Penelope Cruz, a choćby Anę de Armas z „Blade Runnera 2046”. Zwłaszcza pierwsza zawsze wydawała mi się piękna pięknem „Damy z gronostajem” Leonarda da Vinci, pięknem czystym, pozbawionym związku z erotyką. Lecz jeśli tak, to by znaczyło, że mogę ze znawstwem twierdzić, iż np. pięknym mężczyzną jest, na przykład, Pierce Brosnan, a nie jest nim Daniel Craig. Hm. A przecież w dyskusji z kobietą na ich temat spontanicznie uznam swój brak kompetencji. Więc jednak…?

(Na koniec, na wszelki wypadek dodam: w tym, co piszę, nie pytam o prawo do wygadywania chamskich uwag w rodzaju znanego komentarza o Czarnym Proteście, do śliskich dwuznaczności, do łypania w dekolt, czy do naruszania nietykalności cielesnej, bo to są zachowania niedopuszczalne i aż wstyd, że – jak się okazuje – trzeba to facetom klarować. A zdawałoby się, że to nie kwestia feminizmu lub nie, a zaledwie dobrego wychowania…).

Ilustracje ze stron: vider.info oraz fineartamerica.com

Udostępnij


O mnie



  • Jako heteroseksualna kobieta przyznam, że też nie wiem, o co chodzi z tym Goslingiem. dla mnie to typowy „chłopak z sąsiedztwa”, sympatyczny, dobry aktor, ale ideał piękna męskiego? Chociaż może jestem tutaj niemiarodajna, bo dla mnie ideałami piękna męskiego są aktorzy starsi ode mnie o pięć – sześć dekad, czyli Gregory Peck (tak mniej więcej od „Rzymskich wakacji” do „Białego kanionu”) i Paul Newman (od „Kotki na gorącym blaszanym dachu” do „Butcha Cassidy”). Najpiękniejszą aktorką wszechczasów jest natomiast dla mnie Isabelle Adjani (od „Miłości Adeli H.” do „Królowej Margot”) Mój zachwyt estetyczny dla jej urody jest jednak, tak mi się wydaje, pozbawiony tego napięcia erotycznego, co w stosunku do wspomnianych panów, chociaż wszyscy tu wymienieni istnieją dla mnie tylko w formie cieni swych dawnych ciał utrwalonych na światłoczułych cząsteczkach taśmy filmowej, czy też już raczej częściej w formie pikseli…

  • Z radością czyta się opis świata widzianego jakgdyby własnymi oczyma, ubrany w słowa których jeszcze brakuje, faktycznie oddzielenie idei piękna od piękna widzianego w oczach patrzącego może być trudne, stawiam tezę, że może nawet niemożliwe bez jakiejś formy dyskursu, który wymaga rozwiniętego aparatu pojęciowego, a ten z kolei nie działa bez bogatych zasobów leksykalnych; jak powiedziałaby nauka, a one wytwarzają się nie podczas oglądania filmów tylko podczas czytania książek, to właśnie tam w książkach mieszkają słowa programujące nasz fenomenologiczny umysł dekodujący postrzeganie świata.

    Jeśli przyjmiemy prawdziwość tego postulatu, niejako w nagrodę uzyskujemy wytłumaczenie karygodnych [z punku widzenia intelektualisty] i seksistowskich wypowiedzi ludzi, którzy na dodatek w ogóle nie rozumieją zarzutów ich dotyczących, nie rozumieją ich i nie mogą zrozumieć w sytuacji deficytów intelektualnych w zasobach poznawczych, bo np: przeczytali 3 [słownie trzy] książki, z czego żadna nie dotyczyła miłości, a opisy aktów seksualnych jakie znają sprowadzają się do biologicznych obrazów perforacji w stylu: „nabijała się, rycząc jak szalona oślica, na gorący pal przebijający ją prawie na wylot” lub „rznął ją, jak dzikus bez opamiętania”, ich definicja komplementu siłą rzeczy będzie się diametralnie różniła od osób które zetknęły się z takimi opisami: „czuła moc jego mięśni, gdy delikatnie podtrzymywał ją podczas przejścia przez kładkę, a jego męski zapach był onieśmielająco obezwładniający…” lub „… jednocześnie połączyli się w nieprawdopodobnym akcie rozkoszy w słodkawy, cierpki, ciepły i pulsujący wszechświat… przez chwilę stali się jednością”.

    Dodatkową trudnością w dyskursywnym konstruowaniu kanonów piękna i seksualności jest tabu nałożone na nas, przez nasze własne uwarunkowania kulturowe, zapewnie znalazłaby się pozytywna korelacja pomiędzy poziomem rozwoju społeczeństwa, a poziomem zachowań seksistowskich i być może nawet ta przesłanka mogłaby być lub nawet jest kolejnym potwierdzeniem opinii o nas, że jesteśmy społeczeństwem pogranicza, nie tylko ze względu na geografię, lecz też ze względu na mentalność szamoczącą się pomiędzy feudalnym ubezwłasnowolnieniem, a oświeceniową wolnością.
    Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że droga do kultury oświecenia wiedzie przez różnogatunkową literaturę, w takim sensie w jakim podróże kształcą, a która implikuje wolny od dogmatów ogląd rzeczywistości.
    p.s.
    życie pokazuje, że takie problemy dotyczą całego „cywilizowanego” świata pauperyzowanego obrazkową makdonaldyzacją …tak chyba wyglada cena globalizacji,

    pozdrawiam wszystkich czytających wszystko!

  • Szanowny Panie Jerzy,
    na marginesie Pańskich rozważań chciałbym jednak podać w wątpliwość poczynione na początku rozróżnienie, jakoby zachwyt na widok obrazu był czymś zgoła odmiennym od erotycznego pożądania. Wydaje mi się, że nasze zachwyty nad sztuką nie są tak bezinteresowne, jak się powszechnie wydaje, i jeśli podoba mi się „Widok Delft”, to (w pewnym stopniu, w skrytości, przecież to całkowicie nierealne…) chciałbym ten obraz posiadać na własność, powiesić u siebie na ścianie – podobnie jak uznanie dla urody Scarlett Johansson (by pozostać przy Vermeerze) oznacza, że (poniekąd, ewentualnie, tak w skrytości ducha…) chciałbym ją posiąść. Nie wierzę zatem w „czyste piękno”, a zastępy kolekcjonerów tylko potwierdzają moje stanowisko – za pojęciem tym kryje się w istocie chęć posiadania. Co czyni oba te uczucia w obu sytuacjach niegroźnymi, to fakt, że są one całkowicie niemożliwe do zrealizowania. Stąd możemy w spokoju zachwycać się dziełami starych mistrzów podobnie jak gwiazdami filmowymi (zwłaszcza nieżyjącymi). Nierealność spełnienia wręcz zwiększa atrakcyjność obiektów pożądania.
    Gdy jednak sprawa nabiera choćby pozorów realności, staje się możliwa (pobliska galeria, miejsce pracy pełne urodziwych koleżanek), każdy zachwyt nad pięknem staje się niebezpieczny, gdyż grozi albo uszczupleniem zasobów finansowych, albo poważnymi perturbacjami zawodowo-osobistymi.
    Z poważaniem

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes