Już myślałem, że po dwóch wpisach, przedstawiających setkę książek wartych lektury, nie będzie powodu ciągnąć tego tematu dalej. Tymczasem, buszując po FB, natknąłem się (pod linkiem do mojej listy) na komentarze pewnego internauty, które uświadomiły mi, że warto coś dopowiedzieć.
Najpierw te komentarze (apostrofy są nie do mnie, tylko do wspaniałej zresztą absolwentki liceum, gdzie uczyłem, która podlinkowała moje wpisy):
„Ja znam połowę książek z tego kanonu. Czy to mnie czyni gorszym gościem? Ja podobnie mogę spytać czy znasz dzieła takich autorów jak: Karol Darwin (ewolucja gatunków), Richard Dawkins (ewolucja genów), Lawrence Krauss (kosmologia), Ian Stewart (chaos w przyrodzie), Robin Dunbar (ewolucja naczelnych), Carl Sagan (kosmologia), Daniel Dennet (kognitywistyka)?
(…) Gdyby któreś z dzieł [wymienionych w spisie] (…) się nie ukazało, nie miałoby to żadnego znaczenia w przeciwieństwie do książki Darwina – i ponoć była czytana w XIX w. przez wszystkich – łącznie z gospodyniami domowymi. Dlatego pytam: ile osób to przeczytało?
(…) Warto zastanowić się nad tym: jako humaniści czytacie beletrystykę, a nie czytacie książek popularnonaukowych. Obecnie jest wiele ciekawych pozycji przybliżających obecny stan wiedzy naukowej (ja, umysł ścisły, czytam także beletrystykę). Polecam humanistom poszerzyć swoje horyzonty”.
Żeby oczyścić pole, powinienem najpierw zadeklarować, że:
(1) lista była sporządzona z myślą o tych, którzy mają ambicję, by poczytać coś wartościowego z klasyki, nie zaś w celu robienia przykrości tym, którzy jakichś dzieł z mojej setki nie czytali (nie bez powodu zadeklarowałem, że ja też po 8/100 jeszcze nie sięgnąłem), a tym bardziej nie w celu selekcjonowania bliźnich na lepszych i „gorszych gości”.
(2) Ja jestem prosty polonista i nawet gdybym uważał, że fundamentalne dzieła naukowe należą do kanonu, o który mi chodziło (nie uważam – wyjaśniam to poniżej), to zdawałbym sobie sprawę, że sporządzanie ich listy akurat przeze mnie byłoby zuchwałością.
(3) Jeśli nie mówimy o dziełach naukowych, ale popularnonaukowych – ów poirytowany internauta nieoczekiwanie przeszedł od pierwszych do drugich – to prywatnie o tyle mam czyste sumienie, że mnie to zwyczajnie ciekawi i owszem, czytuję książki popularnonaukowe. Z pozycji, które mi zapadły w pamięć z ostatnich dwóch lat, wymienię: „Silniki grawitacji. Jak czarne dziury rządzą galaktykami i gwiazdami” Caleba Scharfa, „Dalej niż boska cząstka” Ledermana i Hilla (wcześniej, przed uruchomieniem LHC, czytałem oczywiście „Boską cząstkę” Ledermana i Teresiego), „Niezwykła istota. Zmagania nauki z tajemnicami człowieka” Jamesa Le Fanu i bardzo chyba kontrowersyjną – Jima Baggotta „Pożegnanie z rzeczywistością. Jak współczesna fizyka odchodzi od poszukiwania naukowej prawdy”. Zafascynowany psychologią ewolucyjną obczytałem Davida Bussa, o „Bonobo i ateiście” Fransa de Waala nawet napisałem eseik w „Co Bóg zrobił szympansom”; na półce (po lekturze) stoi „Historia fizyki” Andrzeja Kajetana Wróblewskiego i tak dalej. Oczywiście znam humanistów, którym na jakąkolwiek wzmiankę o fizyce czy matematyce oczy gwałtownie matowieją i którzy z dziwną satysfakcją podkreślają, że obu tych przedmiotów ni w ząb nie rozumieli w szkole, ale mimo wszystko uogólnienie, że humaniści jako tacy nie czytają książek popularnonaukowych wydaje mi się… przesadą.
Przede wszystkim jednak, jak wspomniałem wyżej, status fundamentalnych dzieł naukowych nie wydaje mi się taki sam, jak status fundamentalnych powieści, dramatów czy esejów. Oto te powody:
Po pierwsze: nauka (science, nie art, którym to słowem określa się po angielsku humanistykę, nie przyznając jej w ogóle praw nauki) rozszerza naszą wiedzę i od kilkuset lat jest w ciągłym rozwoju. Oznacza to, że powstające w jej toku dzieła, zwłaszcza po rewolucjach w paradygmacie danej nauki (jak teoria względności i kopenhaska interpretacja teorii kwantów w fizyce, odkrycie DNA w biologii), w znacznym stopniu dezaktualizują poprzednie. Lektura dzisiaj wspomnianej przez zirytowanego internautę pracy Darwina jest niewątpliwie rozwijająca dla świadomości historycznej czytelnika, ale przecież nie daje pojęcia o naszej aktualnej wiedzy na temat ewolucji.
Po drugie: jestem absolutnie za tym, żeby człowiek, który aspiruje do miana inteligenta, miał co najmniej zielone pojęcie o naszej aktualnej wiedzy na temat fizyki, czy biologii. Ale w tym celu nie musi znać prac naukowych (!) w rodzaju „O elektrodynamice ciał w ruchu” Einsteina (jest tam zawarty zarys szczególnej teorii względności), bo nie na ich niepowtarzalnym kształcie narracyjnym opiera się ich znaczenie. Wystarczy znać, co mój pośredni (bo nie do mnie swoje słowa skierował) polemista mimowolnie przyznaje, prace popularnonaukowe. Zwłaszcza, że naukowcy piszą z założenia dla innych uczonych, nie dla człowieka chcącego mieć „zielone pojęcie”, i – szczególnie jeśli chodzi o fizykę po 1905 roku – ich teksty są dla profanów niezrozumiałe. Trzeba znać matematykę w zakresie przekraczającym nawet poziom przyzwoitej klasy mat-fiz sprzed lat (wiem, co mówię).
Po trzecie: przeciwnie do zdania mego per procura polemisty, że „gdyby któreś z dzieł [wymienionych w spisie] (…) się nie ukazało, nie miałoby to żadnego znaczenia, w przeciwieństwie do książki Darwina”, upierałbym się, że świat byłby inny, gdybyśmy nie mieli „Hamleta”, „Boskiej komedii”, czy „Ulissesa”, by już o Biblii nie wspomnieć (nie ma sporu, że podobnie jak bez Darwina, Einsteina czy Bohra). Oczywiście, ponieważ nie ma jak zrobić kontrpróby, oba te zdania mają charakter deklaracji wiary.
Ale znów mam wrażenie, że zachodzi tu nieporozumienie, bo moja lista nie jest intencjonalnie zestawem książek, które zrewolucjonizowały historię cywilizacji – przecież wówczas powinny się w niej znaleźć również: Koran, pisma Erazma z Rotterdamu czy, jeśli chodzi o historię rodzimą, „Stara baśń” Kraszewskiego, a raczej wypadłby z niej „Kubuś Puchatek”. Jest ona natomiast zestawem utworów, które służyły (i mogą dalej służyć) dwóm funkcjom: z jednej strony, tworzą zestaw znaków do porozumiewania się między ludźmi aspirującymi do kasty inteligentów; z drugiej, tworzą zestaw narzędzi do porozumiewania się z samym sobą. Ponieważ stoimy jako ludzie przed dwiema różnymi tajemnicami: tajemnicą świata zjawisk i tajemnicą wewnętrznych przeżyć człowieka.
Wzajemne relacje tych dwóch tajemnic pozostają nieprzeniknione dla nauki. W tym sensie zawodzą, jak dotąd, radosne pohukowania scjentystów, którzy od dawna obiecują, że przedmiotowe badanie wyjaśni ludzką psyche, gdyż (jak to twierdzono zuchwale w XIX wieku) „myśl jest takim samym produktem mózgu, jak żółć jest produktem wątroby”. Otóż – nic z tych rzeczy (patrz: książka Jamesa Le Fanu, której tytuł podawałem wyżej). Im więcej wiemy o tym wszystkim, co poddaje się eksperymentowi naukowemu, tym mniej rozumiemy, czym jest to coś, co wie i rozumie, a mianowicie ludzkie „ja” (podmiot, psyche, dusza… bo nawet z adekwatną nazwą tego czegoś mamy kłopoty).
Wokół tej właśnie, ludzkiej tajemnicy, krążą dzieła Sofoklesa i Dostojewskiego, Szekspira i Gombrowicza – i twierdzenie, że w odróżnieniu od naukowców twórcy ci nic nam nie dali, a świat wyglądałby (w naszych oczach) tak samo, gdyby czas, spędzony na pisaniu swoich dzieł, spędzili oni wyłącznie na piciu, chędożeniu i dłubaniu w nosie, jest przejawem świadomego lub bezwiednego redukcjonizmu. To znaczy takiego stanowiska, które stara się złożoność naszego istnienia zredukować do prostej zasady, w tym przypadku: zredukować rozterki duchowe człowieka do tego, co może być przedmiotem nauki, a więc jest: powtarzalne, policzalne i intersubiektywne (podstawowe zasady nauk eksperymentalnych). Wyznaję: mam na to stanowisko alergię.
Więc jeszcze raz: w najmniejszym stopniu nie lekceważę nauk ścisłych. Fascynuje mnie ich gwałtowny rozwój w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat. O narodzinach dwudziestowiecznej fizyki napisałem nawet esej (w mojej książce pt. „Ach”). Natomiast kiedy pytam o sens tego, że istnieję, kiedy czuję lęk, miłość, wyrzuty sumienia, rozpacz – ani fizyka kwantowa, ani genetyka, ani biochemia, czy statystyka nie przynoszą mi żadnej dorzecznej odpowiedzi. A teksty kultury: powieści, sztuki teatralne, filmy, obrazy – owszem. I dlatego nauką warto się interesować, a teksty kultury znać.
W jednym z esejów Czesław Miłosz wspomina, jak umierająca Soriana Gurian powtarzała mu: „Czytaj Szestowa, Miłosz, czytaj Szestowa!”.
No właśnie. Czytaj. I to akurat Szestowa (więc: 101. Lew Szestow: Ateny i Jerozolima; 102. Lew Szestow: Na szalach Hioba; a w takim razie także: 103. Mikołaj Bierdiajew: Zarys metafizyki eschatologicznej. No tak, tylko że w ten sposób niewątpliwie przedstawiam już prywatny kanon, bo znajomość Szestowa i Bierdiajewa to nie obowiązek kulturalnego człowieka, tylko coś innego: przywilej).
(zdjęcie detektora w Wielkim Zderzaczu Hadronów – ze strony wiadomosci.dziennik.pl., nb ilustruje tam ono artykuł pod idiotycznym tytułem „Pracuje maszyna, która może zniszczyć świat” – o fizyce naprawdę wypadałoby wiedzieć trochę więcej, niż autor tego tytułu…)