Podróżowanie niesie w sobie ryzyko zmian. Nie tylko dlatego, że doświadczenia mogą nas przeobrazić. Także dlatego, że nie zawsze udaje się wrócić do świata, który się opuściło. Bo zniknął ktoś ważny i już go więcej nie będzie. A od dawna był tego świata istotnym składnikiem, choć – jak to bywa w przypadku rzeczy zanadto oswojonych – jego oczywistej obecności już prawie nie dostrzegaliśmy. Dopiero pustka ją przywróciła.

Podczas tego mojego wyjazdu zniknęły dwie takie osoby. Dziś o pierwszej z nich.

Z Korą rozmawiałem tylko raz w życiu i oczywiście – bo tak mi się często przydarza – zdarzenie nabrało szybko groteskowego posmaku. Zobaczyłem ją na korytarzu w Trójce i zachciało mi się złożyć osobisty hołd. Więc podszedłem, przedstawiłem się i podziękowałem za wspaniałe płyty, na co Kora podziękowała mi za wspaniałe tłumaczenia angielskiej poezji. Małodusznie nie napomknąłem, że poeta i tłumacz Andrzej Sosnowski to nie ja (Andrzeju, wybacz). Nie chciałem stać się przyczyną zakłopotania wielkiej artystki.

Więc rozmawiałem z nią tylko raz, natomiast oczywiście słuchałem jej wiernie od kwietnia 1980 roku. Chyba rzadko się zdarza – mnie przynajmniej – żeby pamiętać tak dokładnie moment zobaczenia i usłyszenia kogoś po raz pierwszy. Ale to było olśnienie: w jakimś programie telewizyjnym wystąpił zespół, którego dziwaczna nazwa obiła mi się o uszy (ale myślałem, że to wciąż duet gitar klasycznych Marek Jackowski – Milo Kurtis) i wykonał pieśń, której już pierwsze takty brzmiały dziwacznie, zgrzytliwie; w dodatku riff zaczął się w rytmie marsza, a potem gitarzyści powtarzali go coraz szybciej, a gdy już nabrał zawrotnej szybkości, pojawiła się ona: w czarno-białym telewizorze, który dawał obraz nieco rozmazany, nie byłem pewien, czy to, co wokalistka ma na głowie, to kaptur, czy zdumiewająco krótka fryzura (przez pewien czas określało się ją potem jako „łysą”, choć do milimetrowego jeżyka Sinnead O’Connor z przełomu lat 80. i 90. wiele tej fryzurze brakowało; po prostu dziewczyna miała włosy krótsze od loków wszystkich ówczesnych piosenkarek). Źródła jej zadziwiającego frazowania odkryłem dużo później w latach 60.: posłuchajcie, jak Helena Majdaniec śpiewa „Jutro będzie dobry dzień” (albo jak Little Richard „Lucille”), i zaraz potem „Żądzy pieniądza”. A do tego elektryzował absurdalny tekst, rodzaj rymowanki dziecięcej, w której jedynie o dźwięk chodzi, nie o sens.

Potem było wielokrotnie w ostatnich dniach opisywane „Buenos Aires” w Opolu. Koncerty: jeszcze dość kameralny w krakowskim Dworku Białoprądnickim w lipcu 1980, potem, wiosną 1981, w warszawskim Teatrze Buffo, na który już się trudno było dostać; kolejne premiery piosenek na antenie Trójki traktowane jako wydarzenia, o których się dyskutowało; jeszcze jeden koncert w Sali Kongresowej, z którego fragmenty ukazały się na płycie Maanamu „Kminek dla dziewczynek”; zadziwienie zmianą konwencji, gdy na studenckiej imprezie w czyimś mieszkaniu włączyliśmy radio, na informację, że będzie teraz nadana piosenka z nowego albumu, zatytułowanego „Nocny patrol”, rozmowy ucichły (!!!) a z odbiornika zaczęło się sączyć coś nie-ostro-gitarowego, ale granego z użyciem wibrafonu, akordeonu, fortepianu, a głos Kory miękko zapewniał, że miłość jest jak opium (no dobrze, trochę ubarwiam, bo nie pamiętam już dziś, który to był utwór). Dezaprobata (tak jest) dla zbyt komercyjnego na moje ówczesne ucho „Mental Cut”, choć „Lipstick on the Glass” i „Luciola” oczywiście robiły wrażenie. Wstrząs na wiadomość, że Jackowscy się rozwodzą, a zespół rozpada. Kompletnie przeoczona przeze mnie płyta z bodaj najwspanialszym utworem grupy: „Się ściemnia”, odkryta dopiero w jubileuszowy boksie. Ach, i jeszcze osobliwe przeżycie, gdy na pewnym polu namiotowym nad morzem z pobliskiego obozu harcerskiego dobiegał co wieczór ten sam zestaw przebojów (ewidentnie nagranych z trójkowej Listy), wśród nich dziwny utwór bez słów, który przejmował mnie jakimś nieokreślonym żalem, może przeczuciem, że te wakacje będę wspominał przez całe życie – dziś już mogę tak powiedzieć… – jako jedne z najpiękniejszych i, jak wszystko, bezpowrotnie utraconych chwil, i dopiero po powrocie do Warszawy dowiedziałem się że to znowu Maanam, „Espana for Ever”.

No dobra, nawet odejście Kory, a może zwłaszcza jej odejście, to nie powód, żeby popadać w sentymentalizm, który wokół takich ludzi, jak ja, krąży jako lew ryczący i tylko czyha, by ich capnąć, więc – inne jeszcze wspomnienie. Mój entuzjazm dla Kory i Maanamu był tak wielki, że znalazłszy w prasie (chyba w piśmie „Radar”), jesienią 1981 roku, adres fan-clubu zespołu, postanowiłem zostać jego członkiem. Zacząłem właśnie studia i miałem niejasne wrażenie, że tym członkostwem nie będę mógł się chwalić wśród koleżanek i kolegów, zajętych właśnie kwestią wyższości Claude’a Levi-Straussa nad Hansem Georgiem Gadamerem lub odwrotnie, ale… cóż, nie bez powodu pisząc po latach w mojej autobiograficznej książce „Wielościan” rozdział o 1980 roku zatytułowałem go „Wszyscy kochamy Korę”. Chciałem być jak najbliżej i wysłałem list, żeby mnie przyjęli. Na co dostałem błyskawiczną odpowiedź: napisała ją dziewczynka, podpisana „Klopcia”, lat piętnaście, o tym, że klub dopiero założyła, do niedawna pani Kora mieszkała z mężem w sąsiedniej klatce, ale jak zaczniemy działać to będzie cudownie, a dla niej już jest, bo koresponduje ze studentem. Kimkolwiek jest dziś dawna Klopcia, niech mi wybaczy, ale po takim dictum stchórzyłem i nie odpisałem. Skończyłem dziewiętnaście lat i właśnie przypomniałem sobie, że miałem być dorosły…

I jeszcze inna opowieść. Pewnego razu dowiedziałem się, że mój młodszy kolega (uczeń technikum) ma szansę dostać się na próbę zespołu. Ja też chciałem pójść, ale miałem coś pilnego, studium wojskowe, które musiałbym odrabiać, czy coś podobnego… więc poprosiłem go, żeby poszedł i zdobył dla mnie autograf Kory na kasecie „Kminek dla dziewczynek”. Wrócił dziwnie zły i wręczył mi w milczeniu kasetę z podpisem… Marka Jackowskiego. Też pięknie, ale miało być inaczej. Po długich indagacjach udało mi się wreszcie zorientować z grubsza, co zaszło: mój kumpel, wychowywany przez kobiety – apodyktyczną matkę i niemniej apodyktyczne siostry – obsesyjnie martwiący się o swoją męskość, która w tych warunkach musiała, jego zdaniem, sczeznąć, przez dwie godziny obserwował, jak Kora rozstawia facetów z Maanamu po kątach, i był tym tak wstrząśnięty, że w imię męskiej solidarności poprosił o autograf Jackowskiego…

W tamtym rozdziale z „Wielościanu”… Przepraszam, że sam siebie cytuję, ale chcę zbliżyć się do siebie samego sprzed lat, więc w „Wielościanie” 20 lat temu napisałem tak:

                Kora była rewolucją, żywą gwarancją spełnienia rewolucji, obietnicą skonsumowania wolności niezależnie od warunków. „Zwariowana panienka”, mówiły o niej entuzjastki Julio Iglesiasa; Kora była szalona i to czyniło z niej idealne medium pragnień: nieumiarkowanej swobody i zarazem uczestnictwa we wspólnocie, barbarzyństwa i smaku, zabawy i odpowiedzialności, rozpasania i religii, głupoty i poznania (tylko żeby było inne, jakiekolwiek, byle inne niż poznanie oferowane przez dorosłych). „To przesłanie, bracie”, entuzjazmował się Marchołt, kiedy ukazała się płyta „Nocny patrol”, półtora roku po wprowadzeniu stanu wojennego. „Przecież w Polskich ulicach słychać wyraźnie dźwięk granatu z gazem łzawiącym, o, słyszysz?” A Jeż wierzył, że kiedy Kora śpiewa „lato jest jednak zbyt krótkie”, to chodzi jej o Sierpień. Zresztą o kogo, jeśli nie o nich musiała się troskać: „Nie wyobrażam sobie, miły, żebyś na wojnę kiedyś szedł”? To przecież Marchołt krzyczał na manifestacjach: „Precz z obowiązkową służbą wojskową!” Trzymając nad głową transparent z portretem Piłsudskiego. Wolność, wolność…

Koro: ja i wielu takich jak ja bylibyśmy inni bez Ciebie.

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes