Z Rzymem jest chyba jak z Barceloną: prawie wszyscy już tam byli przede mną. Co innego Bruck an der Mur albo Lannach, dwie austriackie miejscowości, w których nocowaliśmy po drodze (w Bruck – tam, w Lannach – z powrotem), żeby nie jechać samochodem 1700 km bez przerwy. Rzym? Och, co za banał. Ale Lannach? Czy ktoś z Państwa odwiedził Lannach albo Bruck? To dopiero egzotyka!
To żarty, ale kryje się za nimi niepokój. Jesteśmy wszyscy dogłębnie, albo przynajmniej powierzchownie egalitarni i kręcenie nosem, że gdzieś zjechało za dużo ludzi, nie brzmi dobrze, skoro wśród nich jesteśmy także i my. Bo jeśli my, to przecież i inni mieli prawo… Ale z masową turystyką naprawdę dzieje się coś absurdalnego, gdy miejsca warte obejrzenia ściągają takie tłumy podróżników, że nieomal nie da się tych miejsc obejrzeć naprawdę. Prosty przykład: prawdopodobnie najpiękniejsza fontanna, jaką widziałem na własne oczy, czyli di Trevi, wygląda dziś tak.
I tak jest właściwie wszędzie w Rzymie, z niewielkimi wyjątkami, o których na końcu. Przy czym w momencie, gdy w upale +37⁰ (w cieniu), znacznie wzmaganym przez obecność innych ciał, wyciągasz szyję, żeby coś jednak zobaczyć, a ciało przed tobą robi sobie akurat serię selfików, fala furiackiej mizantropii trudna jest do opanowania. Gdyż doprawdy selfika można strzelać nad własną wanną, nie wychodząc z domu, a w dodatku nie zdaje ci się, żeby szanowna gęba selfik-made-mana stanowiła naprawdę najpiękniejszy obiekt w zasięgu wzroku. Przy czym nigdy oczy bliźniego nie przybierają aż tak rozmarzonego wyrazu, a na usta nie wypełza aż tak czuły uśmiech, pełen podziwu i rozkoszy wprost erotycznej, niż kiedy bliźni spogląda w ekran smartfona i widzi siebie samego, którego za ułamek sekundy uwieczni. Żaden moralista nie obnażył ludzkości tak strasznie, jak wynalazca self-photo.
(Czym właściwie zasłużyłeś, żeby mnie oglądać?)
Do Rzymu zmierzałem tak długo, licząc od mojej pierwszej podróży za granicę – 40 lat, bo w gruncie rzeczy bałem się, czy mi się tu spodoba. Imperium Rzymskie w moim wyobrażeniu było państwem dość przerażającym: piękna starożytność to Grecja, zbyt wyrafinowana, by obronić się przed żołnierzami z półwyspu Apenińskiego, którzy jej kulturę skopiowali, dokładając barbarzyńskie rozrywki (walki gladiatorów), system polityczny zwiastujący nowożytne totalizmy, a moralność zastępując prawem. Oczywiście, że przesadzam trochę, trudno nie kochać niektórych pieśni Horacego, ale opisuję swoje obawy. Do tego jeszcze dochodzi rola Rzymu w dziejach chrześcijaństwa, moim zdaniem nieco ambiwalentna; nie przypadkiem zacząłem przed laty uczyć się greki, żeby choć odrobinę zbliżyć się do Dobrej Nowiny, zanim uległa ona latynizacji. Ten wyjazd nastąpił trochę na zasadzie: głupio w Rzymie nie być, a nadarza się okazja, więc dobra, sprawdźmy, jak to jest naprawdę.
No i naprawdę… nie wiem, jak jest naprawdę, bo trzy i pół doby w Rzymie skazuje jednak ciągle na przebywanie w obrębie iluzji, stereotypów, nie pozwala na zdjęcie okularów, nałożonych nam przez opowieści, książki i filmy, przede wszystkim przez „Rzym” Felliniego, który obejrzeliśmy znowu zaraz po powrocie, przekonując się po raz kolejny, że to dzieło absolutnie genialne. Wszystko w nim zostało wymyślone, poza ostatnią sekwencją nakręcone w dekoracjach, ostentacyjnie przeszarżowane (autostradowa obwodnica miasta, drążenie metra, korki przy Koloseum – tam nie ma takiej ulicy! – i tak dalej), a przecież niebywale sugestywne. Nie sposób nie rozglądać się za kawiarnianymi ogródkami, przecinanymi przez tory tramwajowe, nie gnać na Zatybrze w oczekiwaniu, że będzie się tam czekało na koniec świata, nie nucić charakterystycznego motywu na flet, skomponowanego przez Nino Rotę. W dodatku starożytne ruiny, zjawiające się realnie w co drugim zaułku, wyglądają zupełnie jak dekoracje do sequela dzieła Felliniego i podejrzewam, że mieszkańcy albo się na te widoki skutecznie znieczulili, albo są co do jednego stoikami, nie przejmującymi się niczym, bo doprawdy nic nie wydaje się ważne sub specie aeternitatis. I zresztą być może stąd właśnie, poza potwornym upałem, bierze się włoski luz, to fascynujące mnie od pierwszej wizyty w tym kraju in generale si, odpowiedź na wszystkie zbyt solenne pytania transalpejskich przybyszów: czy to działa? czy to jest otwarte? czy jakieś wydarzenie nastąpi punktualnie? Po trzech tysiącach lat zabieganie o pół godziny w jedną czy w drugą stronę jest doprawdy pożałowania godnym skrupulanctwem.
Jak przy fontannie di Trevi ogarnęła mnie mizantropia, tak podczas wizyty w bazylice świętego Piotra nabawiłem się nieoczekiwanie antypapizmu. Nie, nie chodzi mi – uchowaj Boże – o papieża Franciszka; jego osoba jest w tym miejscu niesłychanym skandalem, ironicznym grymasem, skierowanym w stronę murów, rzeźb i malowideł. One bowiem są niezasłużenie bolesnym ciosem dla wiary. Na szczęście udało mi się wcześniej zobaczyć Jerozolimę, jezioro Genezaret, górę Tabor – te przejmująco święte miejsca. W Watykanie widziałem doskonałe dzieła sztuki, ani słowa; wszystkie co do jednego mówią o pysze tutejszych władców. Co to ma wspólnego z Jezusem i jego przyjaciółmi – ubogimi rybakami, wie chyba tylko Bóg. Ja nie mam pojęcia. Nota bene oglądanie świątyni ułatwiał nam audioguide po polsku, sączący do ucha trochę wiadomości z historii i historii sztuki, za to bardzo dużo pobożnościowych frazesów. W chwilach, gdy rzecz dotykała znanych mi lepiej wydarzeń czy postaci, jak Pius X, autor przysięgi antymodernistycznej, która opóźniła o dobre pół wieku Vaticanum II, przepocone włosy na głowie stawały mi dęba. Płaskorzeźbę w bocznej nawie, poświęconą Janowi XXIII, zasłaniała mobilna drabina do czyszczenia ścian – być może przypadkowo, ale na pewno symbolicznie.
Też przypadkowo i niemniej symbolicznie kroki zawiodły nas po tej wizycie na Campo d Fiori, pod pomnik spalonego tam Giordana Bruna. Jeśli rzeczywiście głosił doketyzm, nie zgadzam się z nim tak samo, jak jego prześladowcy, ale jestem po jego stronie, jeśli kontrargumentem ma być ogień.
(„Bruk opryskany winem i odłamkami kwiatów…”)
Pora powiedzieć o tym, co mi się podobało. A raczej, nie bądźmy powściągliwi, bo to miasto powściągliwe nie jest: co było zachwycające. Od razu zastrzegę, że jedno miejsce utajniam, bo jego liczne uroki wzmaga fakt, że turystów tam prawie nie ma; egoistycznie nie zamierzam go więc reklamować…
Poza nim wszakże: najpierw przyszło oszołomienie resztkami imperialnej potęgi, to znaczy, całkiem banalnie, Koloseum i Circo Maximo. Nie dokładam do tego Forum Romanum, bo kiedy zwiedza się je, tak jak nam się to przydarzyło, w temperaturze zbliżającej się chyba do 50 stopni w słońcu, wówczas już przy Łuku Tytusa, to znaczy trzydzieści kroków od wejścia, organizm przestawia się na procedurę: „wyszukuję cień i tam się zatrzymuję, a resztę mam w d…” i mimo największego natężenia sił duchowych nie daje się jej wyłączyć. Ale tamte zapierają dech w piersiach i stanowią niepokojące memento: skąd przeświadczenie, że cywilizacja nasza jest wieczna, gdy tamta obróciła się w stertę gruzów?
(Koloseum: „Patrzaj na okrąg murów i w rum obrócone Teatra i kościoły, i słupy stłuczone…”)
(Circo Maximo: „Dziś w Rzymie zwyciężonym Rzym niezwyciężony (To jest ciało w swym cieniu) leży pogrzebiony”)
Dalej zachwycająca Piazza Navona z dwiema fontannami i obeliskiem (plac jest tak wielki, że tłum turystów nie jest w stanie go zapełnić) oraz prawie równie urodziwa Piazza di Popolo.
Brzegi Tybru o zmierzchu.
(„Tyber, z piaskiem do morze co bieży, zmieszany…”)
Drzewa, której nazwy nie znam, wyglądające z daleka jak brokuły, a iglaste.
Wreszcie i przede wszystkim – dwie rzeźby, znajdujące się w świątyniach na obrzeżu zwykłych tras turystycznych, co jest cudowne w obydwu sensach tego słowa, to znaczy: urocze i niezrozumiałe, bo to arcydzieła sztuki, co prawda względnie nowej, bo barokowej. Berniniego „Ekstaza świętej Teresy” i – bodaj jeszcze bardziej genialna – „Święta Cecylia” Maderny. Mistyka i cierpienie.
Zawsze sobie wyobrażałem, że ta rzeźba znajduje się w bocznej nawie, w jakiejś niszy, i kiedy, nie bez trudności znalazłszy wejście do kościoła na Zatybrzu, znaleźliśmy się w środku, tam jej szukałem. To, że umieszczono ją w podstawie ołtarza, na osi świątyni, na oczach wszystkich, odebrałem w pierwszej chwili jak rodzaj wizualnego gwałtu. Cecylia – podobno w tej pozycji, w jakiej po dziesięciu wiekach znaleziono nietknięte przez czas ciało męczennicy – budzi uczucia opiekuńcze, chciałoby się ją otulić czymś, ochronić przed złymi ludźmi, choć to podwójnie niemożliwe, bo przecież już ją zamordowano i w dodatku leży przed nami tylko odrobiony w kamieniu kształt, marmurowy powidok tej, która żyła.
Rzeźba, która wyciska łzy z oczu.