„Nie pytaj o to, komu bije dzwon: bije on tobie”. Ten cytat z Johna Donne’a, mojemu pokoleniu znany przede wszystkim jako motto powieści Ernesta Hemingwaya, ledwie uniknął losu zdania z wiersza ks. Twardowskiego o kochaniu ludzi, którzy szybko odchodzą. Oba dotykają powszechnych naszych doświadczeń. W obu jest ta sama mądrość, uderzająca – skoro się już ją wyraziło – każdego. Więc ten cytat przypomniał mi się nagle, kiedy usiadłem, żeby napisać coś o Tomaszu Stańce. Nie poznałem go osobiście, po prostu słuchałem jego muzyki od lat: czasem z przejęciem, niekiedy z niezrozumieniem, zawsze z podziwem. I uświadomiłem sobie (nie bez zakłopotania), że żegnając się z nim w myślach żegnam się z jego słuchaczem, to znaczy z kawałkiem siebie; a Donne przynosi mi częściowe chociaż usprawiedliwienie tego w-sobie-zapatrzenia.

W późnych latach siedemdziesiątych żył sobie w Warszawie nastolatek, jeden z wielu nastolatków, który pewnego dnia postanowił zacząć słuchać jazzu. Dzieciństwo bardzo wydłuża trwanie czasu: zdawało mu się, że jest już wytrawnym słuchaczem rocka, co znaczyło, że siedział z uchem przy audycjach radiowej Trójki od DWÓCH lat, i zaczął chcieć czegoś „więcej”. Właśnie tak to sobie formułował: nie, że chciał czegoś innego, ale „większego”, „lepszego”, chciał wedrzeć się w rejestry tajemniczej muzyki, którą entuzjazmował się ówczesny chłopak starszej siostry. Snobizm nie zawsze bywa trucizną. Do sprawy nastolatek wziął się metodycznie, to znaczy zaprenumerował pismo „Jazz”, kupił i przestudiował książkę Joachima Ernsta-Berendta „Od raga do rocka. Historia jazzu”, i zaczął zbierać płyty z serii Polish Jazz, a także zapisał się do Klubu „Biały kruk czarnego krążka”, gdzie w limitowanych nakładach można było dostać inne jeszcze płyty, niekiedy artystów zagranicznych, jak Elvin Jones, Gil Evans czy Karin Krog. Zaraz też zapadł ów nastolatek na typowy dla neofitów dogmatyzm, a mianowicie przez ładne trzy lata rocka nie słuchał w ogóle (za wyłączeniem jazz-rocka, który od biedy mieścił się w jego nowych aspiracjach). Nie miał przy tym łatwo, bo po mrocznych i patetycznych brzmieniach King Crimson czy wczesnej Budki Suflera taki „Alexander’s Ragtime Band”, „Creole Love Call” czy „Swanne River”, brzmiały mu pesząco wesołkowato, a musiało minąć trochę czasu, zanim odkrył Coltrane’a, Milesa, jazz spod znaku ECM, czy Komedę.

Jednocześnie towarzyszyło owemu nastolatkowi szczęście, bo niespełna dziesięć lat po śmierci tego ostatniego polski jazz był w niesłychanym uderzeniu. Grały: Mainstream Ptaszyna Wróblewskiego, Karolaka, Jarzębskiego i Bartkowskiego, wkrótce porywający The Quartet (Szukalski – Kulpowicz – Jarzębski – Stefański), zespoły Zbigniewa Namysłowskiego, Zbigniew Seifert (zmarły w 1979), Michał Urbaniak i Urszula Dudziak, Adam Makowicz, a do tego młodzi: Extra Ball (Śmietana – Sendecki – Olejniczak – Cichy – Radecki), debiutujący Stanisław Sojka, Laboratorium (Grzywacz – Stryszowski – Ścierańscy – Górka). No i Tomasz Stańko. To byli chyba moi faworyci, których słuchało się bez cienia kompleksu wobec Ameryki, o Europie nie wspominając.

Stańko był na tle pozostałych najtrudniejszy, najbardziej nieobliczalny. Znałem jego przejmujący sound z „Astigmatic” Komedy, podziwiałem solowy występ na którymś z Jazz Jamboree. Zbiorowa emocja na koncercie niosła przy słuchaniu free jazzu, ale już album „Twet” z Edvardem Vessalą wprawił tamtego mnie w pomieszanie: słuchałem go wielokrotnie, nie godziłem się na to, że odpadam od tej muzyki i słuchałem znowu, ale nie mogłem znaleźć do niej emocjonalnego klucza. Dlatego późniejsze dokonania Stańki wprawiły mnie w serie zadziwień: najpierw udział w nagraniu drugiej płyty Maanamu (na pierwszej zabrzmiał saksofon Namyslowskiego, ale on nie wydawał się aż tak nieprzejednanie awangardowy), a w kolejnej dekadzie nawiązanie współpracy z ECM, która to wytwórnia wypuszczała jedno po drugim nagrania aż przerażająco dokładnie wpasowane w mój gust. Oczywiście odrobiłem w pewnej chwili zaległości i poznałem „Music for K.”. Ale ten Stańko, którego z zachwytem słuchałem nie tylko na koncertach (wspaniały występ z triem Marcina Wasilewskiego na festiwalu Jazz na Starówce dziesięć lat temu…), ale z i CD, to Stańko od „Litanii”, „Soul of Thing” i „December Avenue”.

Kiedy w 1983 roku przydarzyło się niemożliwe, to znaczy wystąpił w Warszawie Miles Davis (i, podczas tego samego Jazz Jamboree, Ian Garbarek), miesięcznik „Jazz Forum” poświęcił temu wydarzeniu cały blok tekstów. Jednym z nich był wywiad z Tomaszem Stańką, którego pamiętam – jak mi się wydaje – na skraju kulisy, po lewej stronie, jak w kucki siedział zasłuchany podczas koncertu Milesa. Tytuł wywiadu powtarzał zdanie, wypowiedziane przez Stańkę, a oddające cały histeryczny patos, jaki nam, słuchaczom wtedy towarzyszył: „Z estrady przemówił do nas Bóg”.

Wielcy trębacze – Davis, Stańko, Molvaer, Truffaz, by już o Gillespiem nie wspominać – mają coś z przywileju gry tak ekstatycznej, że zwłaszcza podczas koncertów, ale i w nagraniach, słychać w ich muzyce więcej, niż w obrębie tego-świata da się wyrazić. W tym sensie, gdy odchodzą, Bóg milknie. Lub może lepiej powiedzieć: trochę cichnie.

Cichną też wspomnienia z czasów, gdy się było nastolatkiem i snobizm podpowiadał, by się rozwijać. „Dziś, kiedy mam już prawie sześćdziesiątkę…” – zacząłem dziś przy obiedzie mówić o czymś do Ukochanej. „Co się wygłupiasz – przerwała mi. – To ja mam sześćdziesiątkę, ty skończyłeś ledwie pięćdziesiąt sześć”. „Umarła Kora, umarł Stańko – odpowiedziałem. – Jestem starszym panem, młodość mi się definitywnie skończyła”.

(genialne zdjęcie Tomasz Stańki autorstwa Andrzeja Tyszki ze strony www.tomaszstanko.com)

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes