Kiedy zobaczyłem, jak to będzie rozegrane, nie wierzyłem, że się może udać. Przecież teatr to ruch, napięcie między postaciami, przeobrażanie przestrzeni, która rozciąga się między ciałami i przedmiotami, przestrzeni ograniczonej choćby umowną dekoracją. A tu: podest dla orkiestry – czterech wiolonczel, jak w Apocaliptyce, którą się ekscytowaliśmy przed laty – i miejsca dla sześciorga aktorów, zamknięte od strony widowni pulpitami, jakby i oni potrzebowali nut. Więc koncertowe wykonanie opery? „Rechnitz. Opery. Anioła zagłady”?
A jednak ograniczenie zagrało, a klaustrofobiczne ściśnięcie wykonawców zgrało się z klaustrofobią tekstu i udzieliło się widowni (aż trudno się był otrząsnąć). Historia przeradzała się przed nami i w nas w histerię, a histeria z powrotem w historię. Historia jest upiorna: w miejscowości, leżącej na granicy austriacko-węgierskiej, w miejscowym zamku hrabina Margit von Batthyany urządziła w nocy z 24 na 25 marca 1945 roku przyjęcie dla przyjaciół, wśród nich: oficerów SS i Gestapo. Armia Czerwona znajdowała się już o kilka kilometrów dalej. Przebiegu zdarzeń raczej się domyślamy, niż znamy je na pewno. Czy było to coś w rodzaju rautu, czy raczej straceńcza orgia? Czy broń, którą rozdano gościom, wzięła także do ręki gospodyni? W pobliskim budynku znajdowało się dwustu, a może tylko (?) stu osiemdziesięciu węgierskich Żydów, wykorzystywanych w charakterze robotników przymusowych. Wiadomo, że zostali poddani torturom i zamordowani. Że nad ranem mordercy uciekli i po latach umarli ze starości, nigdy nie osądzeni. Że kiedy próbowano zorganizować im proces, jeden świadek zniknął w tajemniczych okolicznościach, a drugiego zastrzelono. Że zgubiono sporządzoną przez Rosjan mapę i do dziś nie wiemy, gdzie znajduje się zbiorowa mogiła ofiar.
O tym wszystkim zaczęło się mówić kilkadziesiąt lat po wojnie. Elfriede Jelinek napisała na ten temat tekst. Aktorzy TR Warszawa przedstawiają go w konwencji ni to teatru rapsodycznego, ni to koncertu. Na siedemdziesiąt minut stają się Posłańcami, zamkniętymi w ciasnym wnętrzu, w którym próbują słowami wyzwolić się, może oczyścić, a może zniweczyć pamięć. Odgrywają hipotetyczne dialogi z przyjęcia, zwalają winę na „Ruskich”, sugerują, że ta noc wyzwoliła ich z ograniczeń nietzscheańskich „ostatnich ludzi”, przywołują Eurypidesa i Hannah Arendt, szydzą z rozmaitych sposobów oswojenia tego, co nie daje się oswoić, bo nie daje się ogarnąć rozumem ani wyobraźnią. Dlatego właśnie nie grają w tradycyjnym sensie, raczej przedstawiają granicę, za którą nie da się artyście wejść. W pewnej chwili – i jest to najbardziej oszałamiający fragment spektaklu – wpadają w trans. Przeobrażenie rzeczowej i oszczędnej w ekspresji Agnieszki Żulewskiej w epileptyczną bachantkę budzi autentyczną grozę. A jest przecież i Magdalena Kuta, której postać to próbuje wyniosłości, to mizdrzącej się kokieterii, to wreszcie ucieczki w niewiedzę, czy zakłopotanie kobieciątka, które to wszystko, ach, przerosło; i posłaniec Cezarego Kosińskiego, dystansujący się lub oburzony i wściekły, lub ironiczny, i niebywały wokalnie i ruchowo Tomasz Tyndyk, i Lech Łotocki, ogrywający rozmaite odcienie starości (jakby czas, który upłynął od zbrodni, czynił dzisiejszych starców niewinnymi), i Paweł Smagała, przeobrażający się z gościa z Innego Kraju w krążące między muzykami, sponiewierane zwłoki.
Wieloletnie milczenie o tej zbrodni wzmogło jeszcze, nie osłabiło, jej absurdalny charakter. I to z absurdem mamy w TR Warszawa do czynienia. Używam tego słowa nie w potocznym sensie, ale w takim, w jakim go używali najradykalniejsi egzystencjaliści. Absurdalne jest to, czego nie sposób wypowiedzieć, ale i nie sposób o nim milczeć. Każda forma staje się nieadekwatna, kompromituje tego, kto po nią sięga. Stajemy przed obliczem wielowymiarowej klęski, także klęski teatru, przez teatr przedstawionej. To jak skonfrontowanie Bazyliszka z jego odbiciem. Jego śmierć nie jest jednak pewna, bo ten Bazyliszek mieszka w piwnicach nas samych. Podpowiada, by z kręgu ludzi wykluczyć pewnego dnia tych… a może tamtych? Traktując jak nie-ludzi, posmakować wyjścia poza człowieczeństwo. A potem mówić, mówić, i mówić. Jakby – to już Różewicz – ZATYKAĆ PAPIEREM DZIURĘ.
Wspaniały i przerażający spektakl.
(Rechnitz. Opera. Anioł zagłady, reżyseria Katarzyna Kalwat, muzyka Wojciech Blecharz, tekst Elfriede Jelinek, tłumaczenie i adaptacja Monika Muskała, TR Warszawa, premiera 7 lutego 2019)