Zostałem wciągnięty w miłą zabawę na facebooku: należy wybrać 10 najważniejszych dla siebie filmów i przez 10 dni je prezentować na swojej „ścianie”, a potem przekazać pałeczkę następnym graczom. Okazało się, że ograniczyć się do dziesięciu filmów nie jest tak łatwo; ja wprawdzie tę dziesiątkę wypisałem sobie zrazu bez namysłu, ale już chwilę potem miałem trzynaście tytułów, a wyhamowałem w końcu przy pięćdziesięciu. Po długich korowodach zredukowałem tę pięćdziesiątkę z powrotem do dziesiątki – prawie tożsamej z dziesiątką wyjściową (zmienił się jeden tytuł). Ale jako historyk – co prawda tylko literatury – sprawdziłem jeszcze z ciekawości, z jakich mianowicie lat jest ta moja najważniejsza pięćdziesiątka. I tu mnie coś gwałtownie poruszyło. Nie mogę powiedzieć, że zaskoczyło – ale potwierdziło się nieprzyjemne podejrzenie, które we mnie dojrzewało od kilkunastu lat, zresztą przy okazji muzyki, nie filmu.
Zrodziło się ono bowiem u progu tego stulecia, gdy z moim nieżyjącym już dziś przyjacielem porównywaliśmy swoje ulubione płyty. Jakkolwiek obaj lubiliśmy m.in. niemodny dziś art rock, zaniepokoiło mnie, że stojąca wysoko u mojego przyjaciela płyta zespołu Yes, której przed laty nie znałem, wysłuchana teraz na jego prośbę jakoś mnie nie zachwyciła. Pomyślałem wtedy, że nie oceniamy dziś (ani zresztą w ogóle) muzyki w jakimś absolutnym układzie odniesienia; że w okresie, kiedy człek jest najbardziej wrażliwy, bo skóra mu jeszcze nie zgrubiała, odciska się na nim pewna MATRYCA WZRUSZEŃ, której nie sposób uzupełnić później (a przynajmniej jest to ogromnie trudne).
Dystansując się do siebie nieco bardziej, trzeba powiedzieć tak: więc nie spadliśmy ze swoim gustem z gwiazd, tylko zostaliśmy ukształtowani przez historię, zdeterminowani przez moment narodzin. Historia przejechała przez nas jak głowica ścierająca, rzeźbiąc w nas to, co jej się akurat w tym momencie dziejów spodobało. Nasze pole swobodnego wyboru… cóż, było wąskie, choć zdawało nam się kiedyś inaczej.
No i teraz patrzę na ten mój zestaw najważniejszych dla mnie filmów. I choć mam się za kinomana, który klasykę kina (niewątpliwie z brakami, ale jednak) obejrzał, i niejeden stary film docenia; choć wierzę z całą siłą miłości własnej, że oglądam nowe dzieła jeśli nie na bieżąco i nie wszystkie, to w każdym razie z niewielkim opóźnieniem i najważniejsze – jednak widzę w moim zestawie oczywistą, wypisaną wielkimi literami datę urodzenia. Przynależność do pewnej generacji.
Więc moje, ale i trochę nie moje są te „moje najważniejsze filmy”. Więc okres Wielkich Wzruszeń da się na osi czasu wskazać palcem – i nie jest to bynajmniej dziś. Chcielibyśmy być obiektywnymi Arbitrami Sztuki, lub przynajmniej subiektywnymi Oryginałami, a tu – kicha, bo przemawia przez nas historia, ten bezosobowy, a rzeczywisty podmiot naszych grupowych (!) gustów.
Żeby więcej nie pisać, przedstawiam tu wykresik. Zupełnie, jakbym prezentował w zbliżeniu odcisk palca, albo – to może jeszcze lepsza metafora – rodzinne DNA.
(jeśli obrazek jest nieostry, warto kliknąć)
(na czerwono – daty filmów z wybranej dziesiątki; na pomarańczowo – daty pozostałych filmów, które zmieściły się w pięćdziesiątce)
(naprawdę nie oszukiwałem, daty sprawdziłem już po wyborze filmów)
Trzy uzupełnienia:
- Oczywiście niektóre filmy udało mi się obejrzeć zaraz po premierze (jak „Barwy ochronne” Zanussiego, 1976), inne zaś – po dekadach (jak „Nietolerancję” Griffitha, którą reprezentuje pomarańczowy punkt na lewym skraju wykresu: nakręconą w 1916, kiedy to mógłby ją obejrzeć w najlepszym razie mój pradziadek, obejrzałem po raz pierwszy w 1983 roku). Ale odtworzyć już dziś, kiedy zapoznałem się z którym filmem, byłoby mi bardzo trudno. Niemniej jestem właściwie pewien, że gdybym rozmieścił na tej osi filmy z datami nie produkcji, ale właśnie pierwszego obejrzenia przeze mnie, ścisk w dekadzie lat 70. co najwyżej przesunąłby się trochę na dekadę lat 80. To była ta „genialna epoka” mojej generacji.
- Filmy dlatego lepiej, niż muzyka (pop i rock) oddają nasze uzależnienie od momentu urodzenia, że w odróżnieniu od niej są do pewnego stopnia ślepą próbą: muzykę zwykle ściśle kojarzymy z czasami, gdyśmy tego a nie innego utworu nasłuchali się do obłędu, w dodatku w popie i w rocku działo się to zazwyczaj zaraz po pojawieniu się piosenki w radiu, na płytach lub (ostatnio) w internecie. Natomiast konia z rzędem temu, kto by, znienacka zapytany, mógł powiedzieć, z którego dokładnie roku jest „W samo południe” Zinnemanna albo „King Kong” Meriana Coopera (owszem, też reprezentowane powyżej przez pomarańczowe kropki). Oczywiście, jeśli nie jest Michałem Oleszczykiem, księdzem Andrzejem Lutrem albo Markiem Krukowskim – by wymienić trzech moich znajomych, nie tylko z FB.
- Na koniec obrońmy resztkę własnej odrębności. Przypuszczam, że dwa „skrzydła” (na wykresie opisane na niebiesko) mojego zestawu najważniejszych filmów mogłyby być w przypadku kogoś innego mniej symetryczne: przesunięte ku teraźniejszości lub przeciwnie, ku przeszłości. Ja akurat przepadam za kinem niemym, reprezentowanym u mnie przez osiem tytułów, czy może siedem i pół, biorąc pod uwagę dziwaczne wykorzystanie dźwięku w „Dzisiejszych czasach” Chaplina. Zastanawia mnie też wyraźne nagromadzenie filmów, które zrobiły na mnie duże wrażenie, w okolicach roku 2000 (może to być ślad moich zakrętów życiowych z tego czasu, kiedy musiałem się pozbierać na nowo i jakbym zbierał na nowo doświadczenia, także artystyczne). Ale ta WIELKA STERTA najważniejszych dla mnie filmów z lat 1972-1983 to struktura, którą zapewne mogliby wszyscy Państwo u siebie odnaleźć, umieszczona w tej lub innej dekadzie – w zależności od Państwa metryki. Nie jesteśmy niezdeterminowani – to mój nieprzyjemny morał, niby oczywisty, ale tak go nagle zobaczyć na wykresie… ups.
(Odcisk palca to reprodukcja ze strony Sadurski.com)