Wczoraj musiałem pojechać na moją rodzinną Wolę. Do tej opowieści nie należy, jaki był powód. Ważne jest to, że od dawna, jeśli przekraczam linię Towarowa – Okopowa, to dlatego, że wybieram się odwiedzić moją matkę. Albo jadę na cmentarz wolski, czyli (w pewnym sensie) odwiedzić mojego ojca. A tym razem okazja była inna. W dodatku denerwując się, że się spóźnię, przyjechałem 40 minut za wcześnie – Warszawa zrobiła się pod tym względem nieobliczalna. Zaparkowałem zatem przy Redutowej, na wysokości dawnej zajezdni autobusowej, i poszedłem na krótki spacer.
I nagle… to trudno opisać, bo trzeba przełożyć na słowa uczucie – bardzo silne, ale jednak uczucie, coś przedsłownego. Poczułem się u siebie? Poczułem, że jestem stąd. Że mogę sobie mieszkać od lat w Śródmieściu, po drodze dłużej lub krócej robiąc za lokatora: Grochowa, Ursynowa, Mokotowa, Bielan i Bemowa. Mogę się zachwycać Francją, Katalonią, Izraelem, Węgrami, Umbrią, Argentyną i tak dalej… Ale coś się nie udało. Rzadki przypadek, kiedy niepowodzenie napawa dziwacznym (samo)zadowoleniem.
Warszawska Wola nigdy nie należała do pięknych dzielnic. Teraz wygląda trochę lepiej, niż kiedyś, ale bądźmy brutalnie szczerzy: jeśli ktoś ma ochotę pospacerować w ładnej okolicy, prędzej skieruje swoje kroki w pobliże Łazienek i Ogrodu Botanicznego, albo na Starówkę, niż na skrzyżowanie Prymasa Tysiąclecia z Kasprzaka, albo nawet na Moczydło. Tymczasem ja się tu urodziłem i spędziłem pierwszych dwadzieścia kilka lat życia. Zostawiło to we mnie pewien kompleks, dość humorystyczny, jeśli na niego z dystansem spojrzeć, ale kiedy złapałem się na nim (chyba na początku studiów), nie było mi do śmiechu. Koleżanki i koledzy, którzy wychowali się w pięknych dzielnicach (Górny Mokotów, Żoliborz, stara Saska Kępa, niektóre rejony Śródmieścia), budzili we mnie skrytą urazę. MIELI LEPIEJ. A to zdarzali im się jacyś słynni sąsiedzi (pamiętam koleżankę, której udawało się zawsze mimochodem wspomnieć, kto mieszka w tej samej kamienicy, co ona, i był to słownik historii polskiego teatru…). A to chodzili do legendarnych szkół (moje LO nr XXXXIIII im. Kopernika to dziś jedna z najlepszych szkół średnich w Polsce, ale 40 lat temu tytuł „najlepszego liceum na Woli” brzmiał jednak trochę jak „najlepszy bobsleista z Jamajki”). A to ze szczerego serca współczuli mi, że do najbliższego parku musiałem jechać tramwajem (co nota bene było nieprawdą, bo park miałem za oknem, ale rzecz w tym, że oni o tym nie wiedzieli). Że ulegałem „targowisku próżności”? Oczywiście, że tak. Czułem, że to głupie, i ulegałem tym bardziej. Co mnie upokarzało we własnych oczach w dwójnasób.
Nieco wcześniej – i z tego nawet podworowałem sobie w dwóch powieściach – chodziłem po tej mojej rodzinnej dzielnicy (licealistą będąc) i wyobrażałem sobie, że jest to… Paryż. A Wola, jak brzydka, ale cierpliwa piastunka, godziła się odgrywać te wszystkie piękne księżniczki o wymyślnych imionach: rue Dauphine, St. Germain-de-Pres, boulevard St. Michel, bo (myślałem sobie wczoraj, wałęsając się po ulicy Redutowej) WIEDZIAŁA, że i tak pozostanie najswojsza. Że pewnego pięknego dnia, w słońcu, rozświetlającym warszawski smog, dotrze do mnie, że nie zostałem kim innym, niż byłem od samego początku. Chłopakiem z Woli, który naprawdę dobrze się czuje w kwadracie ulic: Towarowa, Górczewska, Redutowa, Kasprzaka. Który na widok eleganckich pań, kupujących prasĘ w kiosku na Powiślu, wdziewa skórę eleganckiego pana, który TĘŻE prasĘ kupuje. Ale musi ją wdziać; a na Woly porusza się swobodnie i jeśli trzeba, to nawet ożywi bardzo specjalny akcent sprzed dekad, pozwalający rzucić, że chiba sianownemu panu coś pod berecikiem nie klapuje, nie? Choć, uczciwie mówiąc, nigdy przecież nie należał tak naprawdę do tej ferajny, bo rodzice byli skądinąd i pewnie słysząc to wyznanie miłości do wolskiego Heimatu popukaliby się w głowę.
Więc słabiutkie te moje korzenie, nie pielęgnowane zresztą od lat. I chciałbym dokładnie zrozumieć, co je w ogóle utrzymuje przy życiu. Może coś takiego: kiedy zaszedłem ulicą Pustola na tyły Parku Sowińskiego, wówczas nie dość, że miałem przez sekundę absurdalne wrażenie obecności babci, z którą spacerowałem tędy pół wieku temu, to jeszcze dotarłem do amfiteatru (powinienem był już wracać). I zobaczyłem parterowy pawilon, w którym mieszczą się dziś kulisy sceny. I wiedziałem – i chyba właśnie o to chodzi – że jest to nieznacznie przebudowany pawilon, wzniesiony w 1967, a może w 1968 roku, w którym dawno temu była „kawiarnia” (to znaczy sprzedawali tam oranżadę). Przez widok realny, współczesny, przeświecały jakby nałożone starsze zdjęcia. Puste alejki zaroiły się od ludzi z rozmaitych, minionych czasów. Między krakaniem zimowych ptaszysk delikatnie drżało echo dawnych głosów.
Chciałoby się zyskać podobny wgląd w przeszłość w jakichś może bardziej eksportowych miejscach. Ale ma się w takim. Więc najwyższa pora zrobić z konieczności cnotę i zakochać się w tym, co do kochania się w tym życiu dostało.
Aha: kiedy już się tak nawzruszałem i wróciłem do samochodu, odkryłem, że tymczasem jakiś wolski rodak podpieprzył mi tablicę rejestracyjną. No tak…
(fotografia ze strony maszwolne.pl)