Działo się to w dziwnych czasach, kiedy (przez chwilę) podróż do Paryża samolotem Air France wypadała taniej niż koleją: rok 1989, początek września. Z ówczesną żoną odprawiliśmy się w zapuszczonym już wówczas dworcu lotniczym Okęcie – dwudziestoletni budynek, skądinąd kiedyś urodziwy i nowoczesny, ale od początku za mały, powoli dożywał swoich dni – i ruszyliśmy, ja po raz pierwszy, na Zachód. Byliśmy nieco wystraszeni: D. tym, że oderwiemy się od Ziemi, twierdziła, że to nienaturalne i że na trzeźwo na pokład nie wejdzie (i rzeczywiście…), ja tym, że kiedy stewardessa zaczęła coś mówić przez głośnik, mimo dwuletniej nauki francuskiego nic nie zrozumiałem (dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że mówi po angielsku z francuskim akcentem).
Samoloty z Polski lądowały na Orly, lotnisko Charles de Gaulle bodaj nie było jeszcze uruchomione. Za kontrolą paszportową i celną czekała nas francuska rodzina mojej żony, Michel i sa femme, której imienia już nie pamiętam. Wokół aż oślepiała sterylna biel sklepienia i ścian; miałem poczucie, że znalazłem się w środku jakiegoś amerykańskiego filmu s-f z lat siedemdziesiątych. Przelotnie pomyślałem, że powinniśmy jednak jechać koleją, zmiana kolorystyki zachodziłaby może stopniowo, oko zdążyłoby się przyzwyczaić. Po Warszawie początków transformacji wszystko tu wydawało się zanadto lśniące, zanadto jaskrawe. Michel powiedział, że zanim zawiezie nas do Peggy, kuzynki, u której mieliśmy mieszkać, musi nam pokazać Paris la nuit. Rzeczywiście, gdy wydostaliśmy się na zewnątrz, okazało się, że tymczasem zapadł zmrok.
Byłem oszołomiony i D. kopała mnie ciągle w kostkę, żebym z pomocą mojej dwuletniej francuszczyzny uczestniczył w konwersacji. Zabełkotałem coś, że ça sera plaisir, że toute ma vie j’ai voulu bien visiter Paris, Francuzi uśmiechnęli się szeroko albo dlatego, że zrozumieli, albo dlatego, że sądzili, że powiedziałem coś w języku ich polskich przodków. Wjechaliśmy między kamienice, wyglądało to zupełnie inaczej, niż wolskie uliczki, na których wyobrażałem sobie, że jestem w Paryżu. Nie kłamałem; od czasów, gdy z siostrą graliśmy w „wojnę” kartami do Piotrusia, na których wymalowane były symbole rozmaitych miast, a wśród nich wieża Eiffela, chciałem się tu znaleźć; a potem była jeszcze „Gra w klasy” Cortazara i jego „Ostatnia runda” z zachwycającymi mnie hasłami paryskiego maja („Zabrania się zabraniać”, „Pod brukiem plaża”, „Bądźcie realistami – żądajcie niemożliwego”), no i wystawa na Foksal nowej architektury francuskiej, gdzie zobaczyłem makietę La Défense z budynkiem w kształcie ogromnego okna i choć pierwotne nie było tego w planie, powiedziałem D., że nie uwierzę, póki nie zobaczę tego czegoś na własne oczy.
Skręciliśmy nad rzekę. Domyślałem się, że po prawej ręce zaczyna się Dzielnica Łacińska, ale ktoś, chyba żona Michela postukała mnie w ramię i pokazała coś po lewej. A tam, na wyspie, ujrzałem wydobytą reflektorami z mroku kamienną pajęczynę, ażur przypór, pinakli, iglic i rozet, gotyk tak wyrafinowany, że jedyne, co go przypominało, to niebiańskie budowle na lewym skrzydle „Sądu ostatecznego” Memlinga, a i to jedynie w przybliżeniu. Nie mogłem uwierzyć, że bryła katedry może być tak ulotna, prawie zawieszona w nocnym powietrzu. Później Paryż, jak pogodny szuler, rzucał na stół kolejne asy: plac Wogezów, Hôtel de Ville, plac Gwiazdy i tę nieprawdopodobną stalową żyrafę Eiffela, wszystko większe, niż sobie wyobrażałem, po jednym takim numerze byłbym gotów, mimo świadomości, że to turystyczne abecadło, taniocha dla przybyszów, zakochany na zabój. Ale to ona, katedra Notre-Dame, była pierwsza, utkana przez średniowieczne pajęczaki i pająka-nad-pająkami Viollet-Le-Duca zadała pierwszą ranę i choć łuk odjęty, rana nie zdrowieje, to ona przywitała przybysza z europejskiej prowincji, kazała mi uwierzyć, że istnieje niebo i ja się w nim znajduję (przez chwilę). Dziś osmalona, pozbawiona dachu, z gruzem na posadzce, jest dla mnie jak pierwsza kobieta, która w gruncie rzeczy nie była mną zainteresowana, ale z nudów czy wielkoduszności wprowadziła mnie w wielkie arkana erotyki. Nie myślałem o niej przez lata, ale boli jej krzywda i przynosi ulgę, że wciąż jest, że przetrwała.