Zainspirowany dyskusją na FB z Jaremą Piekutowskim (dziękuję!) zastanawiam się, jakie budynki uważam za najpiękniejsze – z tych, które widziałem na własne oczy.
Odruchowo sięgam najpierw do wspomnień sprzed lat, szukając momentu, kiedy w ogóle do mnie dotarło, że budynek może być piękny. Czyli nie: ładny, przyjemny dla oka, ale budzący zachwyt jak dzieło sztuki. W czasach PRL-u to bynajmniej nie było oczywiste. I zapewne właśnie PRL sprawił, że ciągnęło mnie i wciąż ciągnie do budynków ekstrawaganckich, prędzej dziwacznych, niż klasycznie urodziwych. Żeby tylko nie były „takie jak wszystkie”. Na przykład już jako dziesięciolatek z uporem twierdziłem, że w Warszawie najbardziej podoba mi się ambasada francuska (1967-1971, architekci: Henri Bernard, Guillaume Gillet oraz Bernard Zehrfuss). Ale to jeszcze nie było takie „ach”, które zdradza głębokie poruszenie.
Zdjęcie ze strony: warszawa.fotopolska.eu
To „ach” przydarzyło mi się po raz pierwszy kilka lat później podczas wycieczki do Krakowa, którą matka urządziła dla mojej siostry i dla mnie (przypuszczam, że chodziło o to, żeby ojciec miał kilka dni spokoju na dokończenie tzw. skryptu, jak się wtedy nazywało podręczniki i zbiory zadań dla studentów, wydawane w małej poligrafii). Drugiego czy trzeciego dnia pojechaliśmy do Nowej Huty, do kościoła Matki Bożej Królowej Polski, nazywanego „Arką Pana” (architekci Władysław Pietrzyk, Jan Grabacki; nb było to na 3 lata przed konsekracją kościoła). Matka wprawdzie lojalnie mówiła, że inspiracja kaplicą Le Corbusiera w Ronchamp jest oczywista – ale Ronchamp było daleko, a nowohucką świątynię miałem przed oczami. Wszystko w niej było zadziwiające: dach w kształcie łodzi, fasada wyłożona otoczakami przywiezionymi przez polonię z całego świata, kamień z Księżyca (dziś się dyskutuje, czy aby na pewno stamtąd) wprawiony w tabernakulum, no i wreszcie genialny krucyfiks Bronisława Chromego.
Zdjęcia ze strony: wikipedia.pl
Ale gdybym dzisiaj miał wymieniać najpiękniejsze budynki, to bez wahania wskazałbym na trzy inne, z których dwa znajdują się we Francji. Jeden to oczywiście La Grande Arche de la Fraternité, która w 1989 roku zamknęła paryską wielką oś, zaczynającą się od Luwru i biegnącą przez Tuileries, plac Zgody, Pola Elizejskie, plac Gwiazdy z Łukiem Tryumfalnym i dalej, aż do La Défense (architekt Otto von Spreckelsen, prace po jego śmierci prowadził Paul Andreu). Trudno mi dziś opisać tamten zachwyt: śnieżnobiałe (dziś już nieco przybrudzone) okno na świat, do którego (okna i świata) wstępuje się po monumentalnych schodach, nieomal wycisnęło mi łzy z oczu. Od tamtej pory emocje nie gasną: za każdym razem, kiedy jestem w Paryżu, muszę choć na chwilę pojechać na ostatnią (bodajże) stację pierwszej linii metra i pokontemplować ten budynek, ze świadomością zresztą, że Spreckelsen umierał w poczuciu klęski, bo Wielki Łuk miał być w całości poświęcony ideałowi braterstwa, ale wyrafinowana konstrukcja okazała się tak kosztowna, że inwestorzy zmusili architekta do przeprojektowania bocznych ścian „okna” na biurowce.
Zdjęcie ze strony: intramuros.fr
Drugim najpiękniejszym budynkiem jest dla mnie pałac w Chambord. Odwiedziłem go jeszcze w czasach, gdy każdy wyjazd do Francji był (znów: dla mnie) tak drogi, że wydawał się ostatni – zabawne, że dziś mnie na taką wycieczkę nie stać, ale to wtedy trząsłem się o finanse; z założenia nie przeliczało się, tam będąc, cen na złotówki, bo byle bagietka stanęłaby w gardle, ale nie miało się wątpliwości, że po powrocie do kraju trzeba będzie zrobić rachunki i warto na tę chwilę przygotować Nerwosol (mówię o początku lat 90.). Stąd zresztą z reguły łączyło się zwiedzanie z pracą na czarno przy winobraniu, co ratowało trochę sytuację. Wspominam o tym, ponieważ ten stres czynił każdą chwilę – świętem, na rzeczy wokół patrzyło się z niepowtarzalną intensywnością. Niemniej Chambord (pierwotny projekt Domenica da Cortony, potem przerabiany w trakcie budowy, być może m.in. przez Leonarda da Vinci ) miało znów w sobie szaleństwo, zwłaszcza jego dach. Liczba wieżyczek, kominów w centralnej części nie ma sobie równych. Wnętrza też są piękne – dość wspomnieć podwójną spiralę klatki schodowej, przypisywaną właśnie da Vinciemu – ale jako właściciel chyba nie mógłbym długo wysiedzieć w środku: krążyłbym dokoła i patrzył.
Zdjęcie ze strony: pixabay.com
No i trzeci budynek, to ten, o który trochę się z panem Jaremą posprzeczaliśmy, ale ostatecznie pogodziło nas uwielbienie: Sagrada Familia w Barcelonie. Znam kogoś, kto jest zdecydowanym ateistą i antyklerykałem, a powiedział mi kilka lat temu, że w tym kościele mógł prawie uwierzyć w Boga. Ogromnie sprzyjam temu, żeby projekt Gaudiego dokończyć, choć tymczasem w miejscu, gdzie miało znajdować się wejście do świątyni, wyrosły kamienice, co stanowi niejaki kłopot: prawnie, moralnie i logistycznie. Sagrada Familia, z daleka wygląda jak usypana, a właściwie ulana z mokrego piasku. Jest śladem po marzeniu pojedynczego człowieka, żeby dokonać w pojedynkę tego, co może dokonać jedynie cała kultura (słowa Susan Sontag), i z pewnością niejedynym, ale uderzającym wyrazem tego, czym mogłaby być dla sztuki religia katolicka, gdyby katolicy nie przestraszyli się w pewnej chwili nowoczesności. Dom (Boży) będący tekstem do przeczytania i światem.
(Tylko nas, turystów, okropnie tam dużo).
Zdjęcie ze strony: wp.pl
…I jeszcze niech będzie dyscyplina dodatkowa: znów Paryż i bezczelne Centre Pompideau (architekci: Renzo Piano, Richard Rogers). Zdaję sobie sprawę, że kategoria piękna może w stosunku do tego budynku, wywróconego na lewą stronę, nieco dziwić. Ale to Francuz Baudelaire zwrócił uwagę na pokrewne zachwytowi doświadczenie, które nazwał „nowym dreszczem”: coś, co (jak mi się wydaje) wiele, wiele lat później David Lynch sformułował jako „czegoś-podobnego-w-życiu-nie-widziałem”.
Zdjęcie ze strony: wycieczkownia.pl