Oglądam w internecie projekty pomnika Bitwy warszawskiej 1920 roku. Wygrane „wiertło” jest takie sobie, ale inne pomysły były okropne – brzydkie, śmieszne, a na ogół jedno i drugie – więc niech tam.

Tylko że równocześnie czytam komentarze internautów. I uderza mnie, że ludzie, z którymi łączy mnie głęboka dezaprobata dla PiSu, szydzą zarówno ze strony estetycznej, jak ideowej przedsięwzięcia.

Wyjaśnienie wydaje się dość proste: mamy alergię na pomniki, na pompowanie hurrapatriotyzmu. Kiedy władza  w czasach pokoju zaczyna bić w narodowy bębenek, człowiekowi myślącemu powinny zaświecić się wszystkie lampki alarmowe w mózgu. Ludzie z mojego pokolenia i starsi pamiętają przecież, jak Gierek i Jaruzelski dopieszczali się patriotycznie. Ile było „rodaków”, „ojczyzny” i „narodowego męczeństwa”, jakoś zwłaszcza wtedy, gdy brakowało wędlin, miejsc w przedszkolach i prestiżu międzynarodowego (vide: wpuszczanie Jaruzela do Pałacu Elizejskiego bocznym wejściem). Analogia jest uderzająca.

W dodatku istnieje inna, nie do końca zrozumiała dla mnie symetria: im bardziej autorytarna jest władza, tym gorszy ma gust. Ta symetria, przyznajmy, przy końcu skali się załamuje, bo najstraszliwsi tyrani miewali rozmach, który przykrywał estetyczne niedostatki. Widząc Tempelhof albo Uniwersytet Łomonosowa trudno nie odczuwać czegoś w rodzaju niechcianego podziwu. Ale tyranki kieszonkowe, monstra w skali powiatowej, a przecież to z nimi mamy dziś w Polsce do czynienia, promują artystów pięciorzędnych. Nawet gdy uda im się przeciągnąć na swoją stronę jakiś niekłamany talent, to ów karleje, albo dopuszcza do takich zmian swojego dzieła, które zamieniają je w groteskę. Mam na myśli Jerzego Kalinę; jego smoleńskie schodki, postawione tam, gdzie miały się znaleźć (przy pomniku Prusa), okolone szpalerem drzew, wyglądałyby niewątpliwie lepiej, niż na Placu Piłsudskiego. Ale i tak standardem jest obecnie raczej wiekopomne płótno Zbigniewa Dowgiałły, a także liczne monumenty przedstawiające (lub jedynie: chcące przedstawiać) Jana Pawła II, z czego najbardziej kuriozalne są chyba: papież-syrena (Sopot), papież-Godzilla (Częstochowa) i papież-mistrz Yoda (Stargard).

Sytuację komplikuje dodatkowo fakt, że – jak mi się zdaje – w skali globalnej doszło do kryzysu rzeźby pomnikowej. Kiedy na początku XX wieku awangarda zdestruowała konwencję realizmu także w rzeźbie, zrobił się kłopot: jak właściwie miałby wyglądać obiekt, upamiętniający osobę lub wydarzenie? Brawurową odpowiedzią na to pytanie były – nie oceniam w tej chwili powodów upamiętnienia, ale rzeźby jako rzeźby – istniejący tylko w projekcie słynny pomnik Trzeciej Międzynarodówki Władimira Tatlina, a także „Organy” Władysława Hasiora. Gdyby nie oficjalna nazwa, po kształcie nie sposób by się domyślić, co upamiętniają (w przypadku Hasiora to akurat dobrze…). Tylko że pomnik nie ma być dziełem galeryjnym, lecz funkcjonuje w przestrzeni publicznej, użytkowanej także przez ludzi, do których abstrakcja nie przemawia.

Gorączkowo szukam więc w pamięci pomników postawionych po 1945 roku, które umiem zaakceptować. I mam kłopot. Owszem: kołobrzeski Pomnik Zaślubin z Morzem; ekspresyjna warszawska Nike; berliński pomnik Ofiar Holocaustu; ewentualnie warszawski Pomnik Pomordowanych na Wschodzie przy ul. Muranowskiej. Prywatnie lubię też wrocławski pomnik Jana XXIII, choć nie jestem pewien, czy nie z przyzwyczajenia. Pewnie w tym momencie czegoś nie pamiętam, ale tak od ręki – to tyle. Łatwiej wyliczyć mi koszmarki, zresztą nie tylko pseudorealistyczne, by wspomnieć nieodległy od mojego zamieszkania pomnik cery w skarpetce przy ulicy Rozbrat (rzeźba pt. Unity, obrazująca jakoby jedność polonii z ojczyzną, dzieło Jerzego S. Kenara).  

Ale, ale. Można i warto krytykować współczesną pomnikomanię, jednak dobrze też nie zapominać, że akurat pomnik Bitwy warszawskiej należy się naszej przestrzeni publicznej. Bez tryumfu Piłsudskiego w 1920 roku zostalibyśmy kolejną republiką sowiecką, nie mówiąc o tym, że rządy Kremla rozciągnęłyby się prawdopodobnie na resztę Europy. Skutków tego wolę sobie nie wyobrażać. To wydarzenie zatem, skazane na zapomnienie w okresie PRL, jest jednym z nie tak wielu, którego obelisku naprawdę  – moim zdaniem – w stolicy brakuje.  

Argument, że zamiast tego należałoby postawić np. szpital z odpowiednim patronem, to (jak sądzę) efekt braku odwagi do powiedzenia wyraźnie, że się podobnego upamiętnienia nie chce. Czy ktoś na wzmiankę o Centrum Zdrowia Dziecka w Aninie kojarzy, ku czci kogo tamten szpital wzniesiono? Tymczasem przestrzeń publiczna wymaga pewnej liczby widzialnych znaków, określających naszą tożsamość. Problem nie w tym, że, tylko w tym, jak te znaki się skonstruuje.

Jedną z długofalowych szkód, które robi nam PiS, jest dość skuteczne zmonopolizowanie przez tę partię narracji patriotycznej. W niechęci do łajdackiej władzy zaprzeczamy wszystkiemu, co ta głosi, i nie dostrzegamy, gdy to zaprzeczanie obejmuje także kwestie, którym zaprzeczać się nie godzi. Pomnik Bitwy warszawskiej to nie ten przypadek, co niesławnej pamięci pomnik ubeków (brzydki, zasłaniający fasadę Pałacu Lubomirskich i jeszcze z haniebnym przesłaniem), który, Bogu dziękować, szpecił Warszawę zaledwie przez kilka lat. Można bez zachwytu patrzeć na „wiertło”, ale krytykować samą ideę tego akurat pomnika jest – bez sensu.

(zdjęcie ze strony: wiadomosci.onet.pl)

Udostępnij


O mnie



  • Panie Jerzy,
    Zgadzając się z pierwszą częścią Pana tekstu – dotyczącą koszmarków pomnikowych, „obrzydzania” kwestii patriotycznych, czy wreszcie, złego gustu władz autorytarnych (który, czasem, daje niespodziewane skutki po latach – na przykład, pomysł Napoleona na łuk triumfalny, kalkę rzymskich budowli tego typu, był zarówno grandiozą, jak i „potworkiem” architektonicznym w swoich czasach; dziś jest nieodłącznym elementem Paryża – przyzwyczajenie mocno, jednak, zmienia perspektywę).

    Mam jednak mieszane uczucia co do tezy drugiej – jakoby pomniki wciąż były właściwą formą upamiętnienia czegokolwiek. Może „problem” jest we mnie – nie zaprzeczę, iż tysiące potwornych pomników JP2 zakrzewiły we mnie wstręt do „pomnikozy” tak głęboki, iż chyba dożywotni.
    W każdym razie, nie sposób mi zgodzić się, iż nazwanie czegoś produktywnego – szpitala, czy fundacji – imieniem tego, co chcemy uczcić, jest nieskuteczne. Wręcz przeciwnie – zwłaszcza to drugie (skutecznie działające fundacje) uważam za najbardziej idealną formę pomnika. W każdym razie, ciężko by jakiś pomnik upamiętnił kiedyś np. Annę Dymną lepiej, niż fundacja jej imienia, że nie wspomnę o takich „drobiazgach” jak Fundacja Noblowska, która przebija każdy pomnik (czy ktokolwiek jest w stanie – z głowy – wymienić jeden z wielu pomników Alfreda Nobla? A o fundacji słyszał – niemal – każdy).

    Pozdrawiam serdecznie,
    /CatLady

  • Jak nie schody do nieba, to inna zeppeliniada, ma PiS farta do sztuki. Jakkolwiek lepszy ten monument, niż mobilne pomniczki Naywiększego z Prezydentów;).
    Off topic: Gospodarzu, na pewno wie Pan o internetowym pomyśle pana Dariusza Rosiaka. Może by tak w tę stronę? A może jakaś kooperatywa/kolaboracja z redaktorem?

  • PS. Na pewno się dorzucę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes