Już myślałem, że nie będę więcej pisał o radiu. O moim radiu, o mojej Trójce, w której lubiłem pracować, z której dziennikarzami połączyły mnie serdeczne więzi. Bo wydawało mi się, że wszystko już zostało powiedziane, a co nie zostało, warto przemilczeć.
Niestety po odsunięciu od anteny Ani Gacek i po dzisiejszej deklaracji Wojciecha Manna, że w takim razie on odchodzi z Trójki, zaczęły się w internecie dyskusje na temat tego, jak dziennikarze Trójki reagowali dotąd na niszczenie tego radia, czy zachowali się jak należy, czy też nie – i tak dalej.
Powinienem mieć to w nosie. Od czterech lat robię co innego. Zdążyłem popracować w Tok FM, która to rozgłośnia rozstała się potem ze mną w okolicznościach dla mnie zaskakujących – zdążyłem później nagrać trochę podcastów dla Audioteki, ale nie wywołały wystarczająco dużego zainteresowania, żeby je produkować dalej – od września znowu, jak niegdyś, pracuję w szkole, i jeśli moi uczniowie bawią się choć w połowie tak dobrze jak ja, to mogę się uznać za spełnionego nauczyciela. Ale z Trójką dalej czuję więź i nie jest mi obojętne, jak mówi się dziś o ludziach, których darzę szacunkiem i niewygasłym sentymentem (mimo rozmaitych zdziwień i zastrzeżeń). Więc – do rzeczy. Ufam, że to już naprawdę ostatni raz.
Kiedy Trójkę po raz pierwszy spotkało ze strony prawicy „wrogie przejęcie”, czyli w 2010 roku, zespół zachował się fantastycznie. Dobrze jest jednak pamiętać, że w tamtych czasach mieliśmy w ręku jakieś karty. Istniały niezawłaszczone przez PiS instytucje, w KRRiTV ścierały się rozmaite siły i ich wzajemne stosunki dynamicznie się zmieniały. Rządziła opcja, która wprawdzie miała media publiczne w nosie (widzę to dzisiaj wyraźniej, niż wtedy), ale przynajmniej nie była przeciwko nam. Walka o niezależność Trójki nie była więc bitwą pod Termopilami, po której zostałby napis „Powiedz Ojczyźnie…” itd., tylko konfliktem, w którym widziało się możliwość co najmniej remisu, a który potem, moim zdaniem w wyniku szczęśliwego zbiegu okoliczności, udało się wygrać.
Po zagarnięciu przez PiS (z woli wyborców!) zarówno rządu, jak urzędu prezydenta, a wkrótce też pionu zarządzającego mediami publicznymi (zmiana ustawy, Rada Mediów Narodowych), sytuacja była inna. Zaczęto nas wyrzucać, od Magdy Jethon, Anki Krakowskiej i Anki Burzyńskiej zaczynając, potem poleciałem ja, po mnie kolejni dziennikarze, zresztą nie tylko z Trójki. Nie było do kogo się odwołać. Ustawa o związkach zawodowych została tak napisana, że nie można było zorganizować legalnego strajku. Cisza na antenie trwałaby zresztą tak długo, jak długo trwa przestawienie przełącznika w głównym budynku Polskiego Radia, po czym emisja zaczęłaby być nadawana skądinąd. Oczywiście można by liczyć, że ponieważ radiem zaczęli rządzić ludzie niekompetentni, to trochę czasu zajęłoby im znalezienie tego przełącznika. Ale w końcu ktoś by im go wskazał. Raczej prędzej, niż później; przypominam, że np. radiowa Solidarność na protesty Trójki zareagowała wtedy listem do pani prezes Stanisławczyk, ociekającym wazeliną.
Co w tych warunkach powinien zrobić dziennikarz? Ja nosiłem się z zamiarem rezygnacji z pracy, choć byłoby to pozostawienie ludzi, którzy mi zaufali, na lodzie (byłem wtedy przewodniczącym naszego związku zawodowego). Pani Prezes rozstrzygnęła kwestię za mnie, wyrzucając mnie już w połowie marca 2016. Ale to MNIE rozwiązało problem. Nie koleżankom i kolegom, których – moim zdaniem – upokorzono, mówiąc im: możecie pracować dalej, na pewno będziecie grzeczni.
Z tego powodu moje dalsze rozważania mają kłopotliwy posmak teoretyczny. Mogę się zwierzać, jak moim zdaniem POWINNO SIĘ postąpić, ale jest to nieprzyjemnie mało kosztowne.
Niechże się zadeklaruję: pogląd etyczny na życie, który mi towarzyszy od dawna, nazywam sobie sytuacjonizmem. Uważam, że istnieją obiektywne, lub przynajmniej intersubiektywne zasady moralne, których należy przestrzegać. Ale ich zaaplikowanie do konkretnej sytuacji wiąże się z uwzględnieniem dziesiątków okoliczności, których nie da się ująć w jednolity kodeks. Nie chcę w to wikłać dyskusji natury światopoglądowej, ale przyznaję, że właśnie tak rozumiem powody ewangelicznego wskazania: „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”.
Nie jestem aż tak ewangeliczny, żeby nie przyznać, że GRUBE ŚWIŃSTWA wyłączają we mnie pamięć o tym wskazaniu. Jeśli ktoś udaje, że jest dziennikarzem, a uprawia propagandę, co chwila mijając się z prawdą – trudno, wolno go nazwać łajdakiem i cześć. Ale, o ile mi wiadomo, ŻADNA Z OSÓB, KTÓRĄ ZA MOICH CZASÓW ZALICZAŁO SIĘ DO ZEPOŁU TRÓJKI, NIC TAKIEGO NIE ZROBIŁA. Winą, wytykaną dziś moim byłym koleżankom i kolegom, jest to, że pracowali dalej, jak gdyby nigdy nic. Czasem mówiąc aluzyjnie na antenie, że to czy tamto im się nie podoba. I pewnie uważając to za manifestację odwagi cywilnej. Komu nie grozi zwolnienie z pracy, nie ma prawa (moim zdaniem) mówić, że to im się tylko zdawało.
Przede mną, mówiąc wszystko do końca, zaraz po wyrzuceniu stała decyzja, jak ustawić poprzeczkę oczekiwań wobec bliźnich. Pomysł radykalny był taki: po wyrzuceniu z pracy przewodniczącego związku zawodowego, odpowiedzialny zespół zaczyna bezterminowy strajk, a nie pisze list, że mu przykro (który to list w dodatku nie wszyscy podobno podpisali – osobiście nie sprawdzałem). Pomysł zmediatyzowany był inny: podpisanie listu z wyrazami solidarności ze mną wymagało w tych okolicznościach niemało odwagi. A ja to, co mówiłem i robiłem, nie mówiłem i nie robiłem po to, żeby ludziom życie utrudniać, tylko ułatwiać. Więc wszystko jest OK, dziękuję. Ale też była konsekwencja tego rozstrzygnięcia: nie oczekiwać od koleżanek i kolegów więcej, niż realizowania dalej porządnych audycji. Niezależnie od tego, co się POZA TYM na antenie dzieje.
Oczekiwanie od bliźnich, że w każdym będzie siedziała Emilia Platter, Kozietulski spod Samosierry i Mały Powstaniec na dodatek, jest nieracjonalne i niesmaczne. Dlaczego nieracjonalne, to chyba jasne. Dlaczego niesmaczne: ponieważ zachowania heroicznego można i należy żądać od siebie, nie od innych. A w danych warunkach, tak: protestowanie bez szans na cokolwiek innego, niż wyrzucenie z pracy, gdy się ma dzieci, kredyt, a choćby pasję, której można się oddawać jedynie w radiu, byłoby heroizmem.
[PRZYPIS: Przypominam moje niemiłe doświadczenia freelancera. To niezręcznie brzmi, ale zaryzykuję: jeśli mnie nie udało się utrzymać na rynku dziennikarskim, a nie uważałem się za najgorszego pracownika Trójki, to jakie były szanse innych, którzy np. nie dostali (na 2 tygodnie przed wymówieniem) nagrody Rady Programowej Polskiego Radia za wybitną publicystykę radiową? Ja przynajmniej mogłem sobie wyobrażać – jak dziś wiem, naiwnie – że skoro tylko okaże się, że jestem do wzięcia, zadzwonią do mnie z ofertą pracy ze trzy rozgłośnie ogólnopolskie. Inni nie mogli nawet się w ten sposób łudzić. W wyniku „dobrej zmiany” na bezrobociu wylądowało w ciągu kilku miesięcy blisko trzystu dziennikarzy w całej Polsce! KONIEC PRZYPISU]
Czy czasem jest mi przykro, kiedy orientuję się, że ludzie, których lubię i szanuję, pracują w medium, które szacunku nie budzi? Tak. Czy zawsze ich rozumiem? Nie. Czy mam do nich pretensję? Nie, ponieważ nie jestem nimi. I w momencie, gdy ich wyrzucają, lub gdy (być może wreszcie) oni rzucają tę robotę, nie widzę powodu, żeby zaczynać ich publicznie rozliczać z ostatnich kilku lat. Zwłaszcza w tym momencie. Bo to jest bezwiedne robienie tego, na co teraz liczą nasi wspólni przeciwnicy: że upaskudzą wszystkich, którzy z takich czy innych powodów im się jawnie nie postawili, i będą mogli bezkarnie ich wypieprzać z roboty, bo nikt się o upaskudzonych nie upomni. A końcowym efektem niepowstrzymywania się przed publicznymi połajankami będzie skrajna mizantropia („nikt nie jest tak doskonały jak ja”) i, jako rewers tego samego, rozwalone więzi społeczne („inni to świnie”). Uważam, że trzeba tego za wszelką cenę uniknąć.
Ludzie w sytuacji próby zachowują się rozmaicie. Z rozmaitych powodów. Nie zawsze umiemy je rozpoznać. Dajmy sobie z tym spokój. Naprawdę nie ma takiej konieczności, żebym ja czy ktokolwiek inny wystawiał bliźnim świadectwa: ten z moralności ma niedostateczny, tamta trójkę, a ta pałę z wykrzyknikiem. Wystarczającym kłopotem będzie za jakiś czas pozbycie się ze środowiska dziennikarskiego prawdziwych łajdaków. Nie jest ich mało.
