Oczy są ogień, czoło jest zwierciadłem, / Włos złotem, perłą ząb, płeć mlekiem zsiadłem, / Usta koralem, purpurą jagody, / Póki mi, panno, dotrzymujesz zgody. / Jak się zwadzimy — jagody są trądem, / Usta czeluścią, płeć blejwasem bladem, / Ząb szkapią kością, włosy pajęczyną, / Czoło maglownią, a oczy perzyną.
(Jan Andrzej Morsztyn)
Nie wszystko, co ci się nieprzyjemnego zdarza, jest winą innych ludzi. Nie każda niesprawiedliwość – lub to, co uznajesz za wyrządzoną ci niesprawiedliwość – ma źródło w czyjejś złej woli. Na przykład kogoś kochasz, a on/ona cię nie chce. Albo bardzo chcesz się dostać do jakiegoś prestiżowego towarzystwa… Możesz się do niego po prostu nie nadawać. Nie to, że jesteś beznadziejny. Czasem brakuje niewiele. Czasem staje ci na przeszkodzie pech – w innym momencie byłoby tam (w tym towarzystwie, obok tej osoby) miejsce dla ciebie, tylko akurat nie dzisiaj, nie w tym roku. A czasem należało dać im (lub jej, lub jemu) czas, żeby przekonali się do ciebie.
Ale epoka skłania do raptownych reakcji, jesteśmy niecierpliwi, poddajemy się dyktatowi obolałej miłości własnej. Wtedy nagle człowiek, o którego zabiegałeś, z dnia na dzień okazuje się odrażający. Ludzie, wśród których chciałeś być, zaczynają ci się przedstawiać jako „towarzystwo wzajemnej adoracji”, gromada cwaniaków, którzy w ogóle nie zasługują na to, co ich w życiu spotkało. Właściwie nie wiadomo, dlaczego do nich aspirowałeś. Rozpirzyć to bractwo na cztery wiatry! A ktoś, kogo wielbiłeś, okazuje się niewart splunięcia, czy raczej właśnie: wart splunięcia, więc plujesz. I nagle góra staje się w twoich oczach dołem, a dół górą. To najłatwiejszy sposób awansu: nic nie trzeba robić, wystarczy odwrócić obraz.
Wydaje mi się, że na świecie jest niewielu szczęściarzy, którzy ani razu nie przeżyli takiej pokusy. To złudzenie, że tylko mnie spotykają odrzucenia. Ale oczywiście własny ból boli najbardziej. Istnieją wśród nas „cisi i pokornego serca”, którzy aż do przesady wierzą, że ich miejsce znajduje się z boku, że nie ma w nich nic szczególnie wartościowego i wobec tego ani starać się nie warto, ani z dopustów losu robić problem. Znacznie częściej chcemy czegoś więcej i uważamy, że na to „więcej” zasługujemy. I mamy poważny kłopot, kiedy to „więcej”, o czym chwilowo lub permanentnie marzymy, przechodzi nam koło nosa.
Pamiętam humorystyczną (z dzisiejszej perspektywy) sytuację, kiedy w ósmej klasie podstawówki spodobała mi się okrutnie pewna dziewczynka z klasy siódmej. Zamiast podejść i zagadać, wysmażyłem do niej list – litościwa pamięć nie zachowała, co dokładnie w nim napisałem, ale niewątpliwie była to propozycja „chodzenia ze sobą” – i przekazałem jej przez zaufanego kumpla. Dość szybko dostałem od niej tą samą drogą odmowną odpowiedź; na końcu była złota myśl, którą, choć minęło ponad pół wieku, wciąż sobie powtarzam (nie mówię, że zawsze skutecznie): „Miarą dojrzałości jest umiejętność przeżywania niepowodzeń”. Choć nie pamiętam już dzisiaj ani imienia, ani twarzy tej dziewczyny, ostatecznie jestem jej wdzięczny. Pewnie narobiłbym w życiu więcej głupstw, niż narobiłem, gdyby nie to zdanko – mimo, że trąci cokolwiek mądrościami z kalendarza.
Ostatnio myślę, że powinniśmy je byli wypisywać na murach, szerzyć za pomocą vlepek w autobusach, rozwieszać na plakatach i transparentach. Teraz już za późno. Kiedy się przyglądam niemałemu poparciu dla pisowskiego hasła „wymiany elit”, dochodzę do przekonania, że stoją za tym poparciem ludzie, którzy nie spotkali na swojej drodze takiej, powiedzmy, Ani z siódmej „b” – ani nikogo podobnego. Ich entuzjazm dla niszczenia środowisk, do których bezskutecznie aspirowali (jawnie lub skrycie), bierze się, jak mi się wydaje, z opisanego wyżej mechanizmu. „Gdy się zwadzimy – jagody są trądem”, pisał Morsztyn, a ja naiwnie myślałem, że chodzi mu tylko o relacje erotyczne. Tymczasem pewien publicysta śle przed laty swoje teksty do „Gazety Wyborczej”, tam ich nie chcą (nie wiem, dlaczego: może były naprawdę słabe, a może jakiś redaktor akurat się rozwodził i wszystko inne miał w nosie?), a ów publicysta po kilku próbach zostaje czołowym w kraju krytykiem „michnikowszczyzny”. Inny próbował się dostać do znanej rozgłośni radiowej i miał pecha: gdyby akurat brakowało ludzi do obsługi emisji, pewnie by go wzięli, bo był niezły – no, ale ich nie brakowało; gdyby ludzi nie brakowało, a on był świetny, też by go wzięli – ale nie był aż świetny, był niezły; no, to wyjaśnił sobie, że prześladowano go za wiarę. Ktoś inny marzył o tym, że zostanie przywódcą ruchu „Solidarności” i przegrał głosowanie – więc od trzech dziesięcioleci opowiada, że „Solidarnością” rządzili esbecy. I tak dalej. Zawiedziona miłość w połączeniu z miłością własną to naprawdę straszna siła.
A jest jeszcze masa innych ludzi, których losów dokładnie nie opiszę, ale którzy na przykład wiedzieli, że istnieje radiowa Trójka, ale nie łapali rzucanych na antenie dowcipów, prezentowana muzyka im się nie podobała, a audycje publicystyczne ich nudziły. W świecie, w którym milcząco zakłada się, że istnieje tylko jedna skala wartości, rodzi to frustrację – bo jeśli nie podoba mi się coś, co podoba się ludziom o sporym społecznym prestiżu, to znaczy, że jestem gorszy. Zresztą jeśli głośno powiem, że dowcipów nie łapię, muzyka jest do bani, a publicystyka mnie nudzi, to na pewno ktoś mi powie z lekceważeniem: „a, bo to nie dla ciebie”. Więc wzbiera we mnie gniew na pyszałków, którzy sądzą, że są ode mnie lepsi. I wreszcie pojawiła się siła polityczna, która mi powiada: „Nie, to ty jesteś lepszy od nich, to ty jesteś solą tego narodu, suwerenem, a tamci stanowią szkodliwą narośl”. I nieszczęście gotowe.
Wspominam o Trójce, bo wydarzenia ostatniego tygodnia kazały mi o niej często myśleć, ale przecież ten mechanizm działa może we wszystkich innych dziedzinach (a w bardzo wielu – na pewno). Aspiracje, pozytywny snobizm, rozpoznanie swojego pośledniego miejsca w rozmaitych hierarchiach po to, żeby albo starać się pójść wyżej, albo z pokorą przyjąć do wiadomości, że zostanę tu, gdzie jestem – poszły w kąt. Nienawiść jest specyficzną formą uznania dla elit i hierarchii. Zawiedziony kochanek, jeśli ma do siebie dystans, potrafi wyziębić zawiedzione uczucia. Jeśli dystansu nie ma, zmienia im tylko znak.
Ponieważ w Trójce przepracowałem kilkanaście lat i do tej pory zdarza mi się w związku z tym przeczytać coś miłego o sobie, może się wydawać, że cały ten wywód pełen jest protekcjonalizmu. Ale przecież i mnie się rozmaite rzeczy w życiu nie udawały. Pamiętam doskonale, jak chodziłem ze swoją pierwszą książką („Śmierć czarownicy!”) po wydawnictwach, i z jakimi uczuciami wysłuchiwałem odmów. Po wyrzuceniu z Trójki byłem przekonany, że utrzymam się na rynku dziennikarzy radiowych i/lub telewizyjnych – i kicha. O innych rozczarowaniach nie piszę, bo to jeszcze bardziej żenujące. Tak, ja też należę do ludzi z ambicjami, pokora nie jest moją najsilniejszą stroną. Jeśli nie dołączam na dłużej do frustratów, to pewnie między innymi dlatego, że samoocenę mam, mimo wszystko, niestabilną i stosunkowo łatwo mnie przekonać, że czegoś naprawdę nie umiem (nie widać? w moim wieku sztuka kamuflażu to oczywistość). A także dlatego, że zdarzają mi się chwile, które zresztą lubię, bo dają mi poczucie wewnętrznej wolności, gdy widzę siebie jako postać z komedii. Tak, jeśli coś zarzucam ludziom, którzy zniszczyli nam państwo, bo chcieli „wymienić elity”, to właśnie nie to, że są beznadziejni i głupi, bo często nie są, tylko brak poczucia humoru na własny temat.
