Wczorajsze doświadczenie późnowieczorne, nocne właściwie – tak mocne, że waham się, czy je upubliczniać. Ale, z drugiej strony, czy wolno nie upubliczniać tego, co się przeżyło w jakimś sensie w imieniu wszystkich, lub ostrożniej: co się przeżyło prawdopodobnie nie w pojedynkę, bo czasy takie, że podobne chwile mogą dopadać innych? I jeśli ktoś nie przełamie naturalnej wstydliwości, ktoś inny zostanie z grozą, której, osobny, może nie da rady?  

Zaczęło się znienacka i niespodziewanie, zresztą zgodnie z powiedzeniem, że miłe złego początki. Miałem już iść spać, gdy, jak mam w zwyczaju, rzuciłem jeszcze okiem na fejsbuk. A tam ktoś (i najlepsze, że nie umiem teraz odtworzyć, kto) dał link do nagrania „Lamentu Dydony” z opery Purcella w wykonaniu Annie Lennox i chóru London City Voices. Przepadam za tą pieśnią, czule wspominam „Here Comes the Rain Again” czy „There Must Be an Angel”. W dodatku  skończyłem właśnie czytać „Długie pożegnanie”, w którym występuje Terry LENNOX (wróciłem do tej powieści, bo udało mi się wreszcie kupić ostatnią powieść Chandlera, „Tajemnice Poodle Springs”, i chciałem sobie przypomnieć początki znajomości Marlowe’a z Lindą Loring, z którą w „Tajemnicach…” jest żonaty). Słowem, włączyłem sobie to nagranie „Lamentu” na YouTube. Nie róbcie tego, jeśli jest późno, a Wy macie wcześnie wstać (dziś miałem lekcje od 8:15).

Nagranie – wspaniałe. Biały, nieszkolony operowo głos Annie robi z „Lamentu Dydony” coś niebywale autentycznego. Nie śpiewa bogini na operowej scenie, lecz zwykła kobieta, ktoś z nas. I niewątpliwie w naszym imieniu. To znaczy w imieniu tych siedzących po mieszkaniach, wyrzuconych z kolein normalnego życia przez pandemię, trochę wystraszonych, bardziej sfrustrowanych. W imieniu żyjących od marca pod presją, podejrzewających chwilami, że ten wirus to może być działanie samoregulującej się natury, która poczuła, że przedstawicieli gatunku homo sapiens jest znacznie za dużo.

…Skąd właściwie domyślny optymizm, którego nie wyrażamy zazwyczaj głośno, ale przecież korzystamy z jego energetycznej mocy codziennie, że my tę walkę z wirusem w końcu wygramy? A jeśli tę – owszem, to skąd milczące wyobrażenie, że i każdą następną? Głos Lennox brzmi tak, jakby – zresztą zgodnie z pisemną deklaracją na początku filmu – śpiewała w imieniu ginącej cywilizacji. „Remember me, but – ah – forget my fate”. Świat, w którym (lepiej czy gorzej) funkcjonowaliśmy, odkąd pamiętam, okazał się dziś przeraźliwie kruchy. Jak łatwo sobie wyobrazić, że kombinacja mutującego się zarazka (tego, lub jakiegoś innego) i niezmiennej głupoty człowieka naprawdę doprowadzi rzeczywistość do stanu z jakiejś cyberpunkowej dystopii: zarośnięte chwastami ulice, zrujnowane domy, pordzewiałe samochody bez opon, fruwające w powietrzu nadpalone kartki z bibliotek i tak dalej! I cisza, lub sączący się z ostatniego głośnika „Lament Dydony”, gdy nie będzie już nikogo, kto by docenił piękno tej pieśni, kto by rozpoznał w tej serii dźwięków pieśń. Bo zwierzęta nie znają przecież muzyki.

To coś więcej, niż obawa przed osobistą śmiercią. Jak długo jesteśmy w stanie wyobrazić sobie dalsze istnienie ludzkiego świata, własne odejście daje się jakoś ostatecznie zaakceptować – przynajmniej w pewnym wieku lub w specyficznych okolicznościach. Osobiście chętnie bym sobie jeszcze pożył, ale nie prześladuje mnie na przykład myśl, że gdybym miał pecha i gdyby zabrakło dla mnie respiratora, to nie zrealizuję czegoś decydującego o wartości mojego życia, z czym zbyt długo czekałem. Jednak perspektywa katastrofy cywilizacyjnej, a jeszcze bardziej katastrofy ludzkości, sprawia, że nieważne staje się również to, cośmy zrobili do tej pory. Ba, co tam my: co zrobili inni.

Wyłączyłem komputer, poszedłem do łóżka, ale sen nie przychodził. Wokół było CIEMNO – nie tylko w sensie barwy nocy, ale w sensie barwy nicości, która jakby ziewnęła ostrzegawczo. „Jestem tu i pochłaniam wszystko, znajduję się pół kroku za tobą. Nawet nie muszę kłapać szczęką, po prostu trzymam rozwartą paszczę i spokojnie sunę twoim śladem”. Urocze wspomnienia, którymi zwykle udaje się ukoić przed snem, zrobiły się nagle zetlałe, zamieniły się w apel poległych, zbyt długi, by utrzymać uwagę na poszczególnych nazwiskach i nazwach miejsc, chwil, drogich sercu czynności, którym się kiedyś oddawaliśmy. „Dym dymów, wszystko dym”, jak uprzedzał Kohelet. Smutek i przerażenie przybierały na sile; wyskoczyłem z łóżka.

Jestem dorosłym człowiekiem, nauczyłem się nie ufać takim nastroikom – powtarzałem sobie. W takich razach należy podejść do siebie fizjologicznie, potraktować duszne przeżycia jako nerwową reakcję na brak jakichś substancji czy bodźców: więc pożarłem kilka tafelków czekolady, tego paczkowanego szczęścia po 100 g, dołożyłem dwa kieliszki wyjątkowo dobrej wiśniówki (myśl o prowadzeniu lekcji za kilka godzin powstrzymała mnie przed trzecim – kac po wiśniówce to w moim wieku może być koszmar), ale nie pomagało. Więc świadom, że poruszam się na granicy śmieszności, ale było mi zbyt upiornie, żeby się tym przejmować – w takich razach każda metoda jest dobra, żeby się salwować – złapałem się za Psalmy w tłumaczeniu Miłosza. „A choćbym zeszedł w ciemną dolinę śmierci, nie będę lękać się złego, bo Ty jesteś ze mną”.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Właśnie po to – myślałem, wracając do łóżka, miałem przed sobą sześć godzin snu, pod warunkiem, że bym zasnął, ale zasnąłem – właśnie po to jest religia. I właśnie tego mimowolnie pozbawili nas głupcy i przestępcy w purpurowych piuskach, i ich koloratkowi przyklaskiwacze, i „katolicki” rząd ze swoimi propagandystami; pozbawili nas prawie skutecznie, bo ledwo-ledwo udało mi się to coś odzyskać, o tym sobie in articulo mortis  przypomnieć. „Tania pociecha dla strachajłów, których wyprowadza z równowagi byle teledysk” – powie mój niewierzący bliźni i na poziomie logicznej argumentacji nie będę mógł mu zaprzeczyć. Chociaż WIEM, SPRAWDZIŁEM ZNOWU, że się myli. Nicość podąża za nami, ale za nią krok w krok podąża Nadzieja, tajemnicza co do swej natury, zwłaszcza, że nie wszyscy wywodzą ją z tego samego źródła. Ale z jej środka majaczy niejasno, jak w miedzianym zwierciadle, sylwetka Kogoś, kto patrzy i współczuje. I ocala. Takie noce są po to, żeby powiedzieć sobie: contra spem spero, mam nadzieję przeciw nadziei – choć wiem, że kto tego sam nie doświadczy, może wzruszyć ramionami, a nawet próbować przekonać mnie, że się mylę. I niech próbuje na zdrowie.

A tego, jeśli Państwo chcą posłuchać – warto, bo piękne – to jednak proszę słuchać na własną odpowiedzialność. I raczej nie późno w nocy…

Udostępnij


O mnie



  • Uff, odetchnęłam z ulgą, bo styl opisu tajemniczego anturażu miejsca rozgrywania się akcji (w prologu) oraz narastająca temperatura i tempo narracji rodziły uzasasadnione obawy, że już, już za chwilę wyskoczy w nowym akapicie (jak lipień z Dunajca) filmowa ilustracja do rzeczonej opowieści w
    sylu tej, z ktorej był medialnie zasłynął pewien rosyjski futbolista, niejaki Dziuba…

  • @ Molka książkowa
    Mam kłopot, bo nie pamiętam, co powiedział rzeczony Artiom Dziuba…
    Pozdrowienia – JS

  • Panie Jerzy, dziękuję za ten wpis. Mnie też w ostatnich dniach wiara pomogła odzyskać nadzieję. Wiara, bo ten rok sprawił m.in. i to, że daleko mi obecnie do Kościoła.

  • Panie Jerzy,
    W zasadzie, ciężko się nie zgodzić – nawet będąc, nie tyle może „niewierzącym”, co zdecydowanie „niereligijnym”. Jedyne, co można by zastąpić – może zamiast „po to jest religia”, po prostu „po to jest duchowość”? Nadzieję, czy głębokie przeświadczenie sensu – osobistego, ziemskiego, czy wręcz kosmicznego – można czuć (lub poczuć, nawet w takich chwilach) i bez związku z konkretną religią. Ba, i bez niej można też docenić Psalmy, zwłaszcza w doskonałym tłumaczeniu 🙂 Wiem, po sobie…

    Plus jest taki – znowu, z doświadczenia własnego – że tego nie mogą odebrać, obrzydzić, przedstawiciele żadnej instytucji, żaden „święty kościół grzesznych ludzi” (jakiego wyznania by nie był). W pewnym sensie, duchowość w kontrze do religii zamienia konieczność wiary na spokojną wiedzę, czy może, przeczucie.

    Zjawiska ogromnie przekraczające nasze możliwości zrozumienia (na tym, etapie rozwoju, jako ludzi – gatunku, osobowości, etc), są/byłyby dla nas nierozróżnialne od magii. Nasz wyczuwalny „sens”, poczucie więzi z wszechrzeczą, nie musi być „nadprzyrodzone”, byśmy nie potrafili go wyjaśnić naukowo, być może przez miliony lat (jeżeli, w jakiejś formie, dotrwamy), być może nigdy. Ale poczucie braku rozdzielenia, rozerwania strefy „rozumowej”, naukowej, od tego, co przeżywamy duchowo – przekonanie, że to wszystko funkcjonuje na tym samym planie – daje specyficzny rodzaj spokoju, pogodną i nienachalną (wobec innych, bez potrzeby „ewangelizowania”) pewność.

    Z pozdrowieniami, nadrabiając czytelnicze zaległości „blogowe”…

    /CatLady

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes