W jednym z komentarzy internetowych znalazłem zdanie (z kontekstu wynika, że człowieka wierzącego!), które lapidarnie określa dzisiejszą sytuację Kościoła w Polsce: „Kościół jest tak moralnie skompromitowany, że nie interesuje mnie jego zdanie na jakikolwiek temat”. Oczywiście: ktoś, kto przyzwoicie zna niuanse naszej religii, mógłby zacząć tłumaczyć, że „Kościół” to także ty i ja (a, rzecz jasna, ani ty, ani ja skompromitowani nie jesteśmy…), albo że to Mistyczne Ciało Chrystusa (więc też o kompromitacji nie ma mowy). Innymi słowy: da się rozwodnić problem. Ale jest przecież jasne, o co internaucie chodzi, i jego słowa, choć bolesne, są precyzyjne.
Kiedy w trakcie kryzysu na granicy z Białorusią czytam enuncjacje jakiegoś duchownego, że halloweenowa dynia zagraża naszemu Zbawieniu, ramiona same mi się (wz)ruszają. Kiedy dzień po marszach pod hasłem „Ani jednej więcej” natrafiam w necie na subtelną refleksję pewnego biskupa o granicach dialogu, wrażenie nie jest lepsze. Co ze wskazaniem, żeby nasza mowa była „tak-tak, nie-nie”? Tylko że, co gorsza, teraz już nawet zdarzające się przytomne głosy na temat śmiercionośnych skutków postawy „pro-life” (?) albo na temat obowiązku, by głodnych nakarmić bez sprawdzania ich paszportów czy wiary, budzą zniecierpliwienie. To TERAZ się obudziliście? Naprawdę nie dało się wcześniej zrozumieć, do czego doprowadzi skupienie „duszpasteryzowania” na niedopuszczalności aborcji i obronie Christianitas?
Należę do środowiska – ludzi, owszem, wierzących – które od trzech dekad przestrzegało przed przerabianiem Dobrej Nowiny na nacjonal-katolicką ideologię, w której dylematy moralne chce się rozstrzygać za pomocą prawa i, tym samym, państwowego przymusu, a wrogość wobec Innego rozumie się perwersyjnie jako „dawanie świadectwa”. Teraz wszyscy jesteśmy na tonącej łajbie, choć staraliśmy się przeciwdziałać robieniu dziur w dnie. Wciąż uważam, że obciążanie winą za ofiary spod Usnarza i z Pszczyny (i, jak wszyscy wiemy, nie tylko) religii chrześcijańskiej w całości jest niesłuszne – ale jakie to ma dziś znaczenie? Katolik (jak i około-katolik, bo sam już raczej tak o sobie myślę), jeśli zachował choć resztki sumienia, nie ma dziś prawa do obrony swojej wiary, nawet jeśli przez minione dekady starał się, w miarę swoich możliwości, odróżniać Dobrą Nowinę od prawackiej ideologii – ale ponieważ był, byłem, nieskuteczny, to nie pozostaje mi nic innego, jak w obliczu oskarżeń siedzieć cicho. Nasz Kościół (przynajmniej w Polsce, choć obawiam się, że nie tylko) PRZESŁONIŁ to, co w nauce Chrystusa wartościowe. Na własne życzenie, zamiast być znakiem nadziei, stał się znakiem moralnej ignorancji i arogancji, znakiem głupiej i śmiercionośnej opresji.
Drogą wyjścia z tego jest długotrwała pokuta, ze wszystkimi swoimi warunkami: żalem za grzechy, mocnym postanowieniem poprawy i zadośćuczynieniem. A ponieważ mowa o wspólnocie, której widomym znakiem jest instytucja, to jednym z pierwszych, niewystarczających, ale koniecznych składników tej pokuty ma być radykalna wymiana wszystkich, którzy tę instytucję do dzisiejszego stanu doprowadzili. Przeczekiwanie, pod dowolnym pretekstem (cynicznym, że to się musi samo uspokoić, albo przemądrzałym, że Kościół nigdy się nie spieszył z decyzjami i dobrze na tym wychodził – Kościół tak, ale czy Ewangelia?), doprowadzi do tego, że przemiana, kiedy już do niej dojdzie, będzie miała tyle znaczenia, ile wymiana zarządu w jakiejś lokalnej spółdzielni rybackiej. Panowie biskupi, wpływowi księża – pod waszym przewodem wszystko spieprzyliśmy, co było do spieprzenia. Pora posypać głowę popiołem i przeprowadzić gruntowne, wewnętrzne rozliczenie, obejmujące nie tylko tzw. „wypaczenia”, ale i „poprawną naukę”. Po owocach ją już możemy poznać. Nauczycielowi z Nazaretu na czym, jak na czym, ale na krwi niewinnych NA PEWNO nie zależało.