Postępek ten, jakkolwiek sam przez się nie jest zniewagą, ma przecież dla mnie coś niemiłego, z czego raczysz się señor wytłumaczyć. (Jan Potocki, Rękopis znaleziony w Saragossie, oprac. Leszek Kukulski, Warszawa 1956, s.50)
To zdanie powinno wejść do kanonu, tłumaczącego psychikę zbiorową w naszym kraju. Chyba nie zawsze tak było. Ale w ostatnich latach, zapewne w związku z powszechnym dostępem do internetu, rozpleniło się w Polsce skryte a namiętne, nieomal seksualne upodobanie do bycia znieważonym. Wygląda to tak, jakby ludzie czytali doniesienia o wydarzeniach bieżących (a raczej: skanowali je, przelatywali wzrokiem) z włączonym w tle programem wyszukiwawczym: „czy ktoś mnie dziś przypadkiem nie obraził?”. I jeśli tylko cichy sygnał alarmowy się włączy, dawaaj uprawiać liturgię Świętego Oburza: „to jest klasizm / seksizm / mizoginia / nacjonalizm / antypolskość / pogarda dla tych czy tamtych”, do których to „tych czy tamtych” zapisują się czym prędzej. Nawet jeśli, czy też: zwłaszcza jeśli dana wypowiedź była sądem natury ogólnej, intencjonalnie nie skierowanym przeciwko nikomu w szczególności, lub opinią niewiele lub wcale nie wykraczającą poza zestaw prawd zdroworozsądkowych.
Wbrew pozorom nie chcę już wałkować „literatury nie dla idiotów”, gdyż bez mała każdy dzień przynosi nowe przejawy tego mechanizmu. Nie dalej jak wczoraj Monika Sznajderman na FB zapytała retorycznie, jak bardzo trzeba mieć rozregulowane poczucie dobrego smaku, żeby publikować teksty literackie w czasopiśmie, założonym przez ministra Glińskiego. Kiedy władza, deklarująca jawnie zamiar „stworzenia nowej elity” (wypisz-wymaluj pierekowka dusz, klasyka totalitaryzmu w wersji, jak wszystko co pisowskie, zmalałej i pokracznej) uruchamia w miejsce uznanych periodyków kulturalnych nowy, gdzie honoraria są znacząco większe, niż w tamtych – sprawa wydaje się dość prosta i doprawdy zgryźliwość Moniki nie wykracza poza oczywistość. W każdym razie oczywistością wydaje się w kraju, gdzie w horyzoncie pamięci żyjącego jeszcze pokolenia są takie doświadczenia, jak stan wojenny i przyjmowane wówczas dość powszechnie normy zachowania się wobec reżimowych mediów. Spodziewać by się można, że na zasadzie „uderz w stół, nożyce się odezwą” odpowie jej co najwyżej jeden lub drugi autor, który dał do druku w „Nowym Napisie” tekst (więcej niż raz, bo – jak wiem – w pierwszym numerze pojawiły się utwory dane tam bez wiedzy, w jakim kontekście się ukażą, co dowodzi na pewno dużej dawki naiwności, ale nie cynicznego koniunkturalizmu). Tymczasem zaatakowano Monikę z zupełnie innych pozycji, twierdząc mianowicie, że jej słowa to – jakże inaczej – klasizm, refleksja osoby zarabiającej dość przyzwoicie, żeby nie kusiły jej rządowe apanaże. Tak jakby naturalną metodą uratowania budżetu domowego było dawanie… ciała w prorządowych pisemkach, a nie podjęcie znacznie prostszej działalności, w rodzaju udzielania korepetycji, poprowadzenia spotkania z „ciekawym człowiekiem” w pobliskim ośrodku kultury albo zgoła wynajęcie się do jakiejś nieprzesadnie ciężkiej pracy fizycznej (wszystkie te metody dorabiania się w życiu przerobiłem). Ale jeśli kluczem do rozumienia słów Moniki uczynimy klasizm, to zyskujemy od razu podwójnie: każda nasza, najbardziej nawet oportunistyczna decyzja robi się usprawiedliwiona, a ponadto możemy poczuć się urażeni.
(Ponieważ nie zamierzam ułatwiać wyznawcom Świętego Oburza ich nabożeństw, wyjaśnię w nawiasie, że nawet w latach 80., a co dopiero dzisiaj, istniała i znów istnieje oczywiście sfera decyzji niejednoznacznych, sytuacji skomplikowanych. Kiedy pewna znana dziennikarka muzyczna wyjaśniała mi dwa lata temu, że współpracuje z TVP, bo nigdzie indziej nie będzie miała możliwości propagowania ważnej dla siebie twórczości zespołów niezależnych, zrozumiałem diabelską alternatywę, przed którą stanęła, i chętnie byłbym jej to przyznał, ale wyrzuciła mnie niestety ze znajomych na FB; jako etyczny sytuacjonista rozumiem generalnie tragiczne zderzanie się porównywalnych wartości i nie twierdzę, że znam z góry wszystkie właściwe rozstrzygnięcia podobnych dylematów – tyle, że są jakieś granice i oddawanie się złu, bo dobrze płacą, sytuuje się raczej poza nimi, znów, rzecz jasna, mówiąc generalnie, bo w konkretach bywają schowane czynniki utrudniające prosty osąd).
Co jest takiego pociągającego w byciu urażonym? Przypuszczam, że jest to spokrewnione z rozkoszami tzw. cuckoldu (praktyka seksualna, polegająca na obserwowaniu partnerki/partnera podczas aktu erotycznego z kimś innym): z mieszaniną masochizmu i imaginacyjnej mobilizacji, czego to ja bym nie dokonał(a), gdyby tylko nie sytuacja, w której się znalazłem/znalazłam. Afirmacja własnej wartości dokonuje się w chwili, gdy jest ona poniewierana: skoro czuję ból, to źródło tego bólu jest prawdziwe, a więc prawdziwa jest moja, nierozpoznana czy zapomniana chwilowo wartość. Otwiera się przy tym pole do nieskrępowanej fantazji: im bardziej jestem upokorzony(a), tym bardziej, wczuwając się w tego, który mnie upokarza, rosnę jako imaginacyjny kochanek/kochanka – człowiek. Zostawiając na boku tę seksuologiczną analogię, jak każda analogia niedoskonałą: na co dzień jesteśmy niepewni naszej godności, lecz jeśli czujemy, że ktoś ją stara się zniweczyć, nabieramy z powrotem przekonania, że tę godność przecież mamy. Choć nie jesteśmy znaną wydawczynią ani wybitną pisarką, nasze dochody są skromne, kariery w żadnym sensie nie zrobiliśmy i w ogóle niewiele osób wie o naszym istnieniu. Mój Boże, każdy lub prawie każdy chciałby dla siebie więcej (uznania, pieniędzy, sympatii itd.), więc nie opisuję tych kompleksów bynajmniej z zewnątrz. Tyle, że z jakichś powodów ten akurat rodzaj poprawiana sobie samopoczucia niespecjalnie mi leży i zdaje mi się, że Święty Oburz mnie na co dzień nie pociąga; kiedy z rzadka mam wrażenie, że coś jest skierowane przeciwko mnie (naprawdę, lub tak mi się zdaje – nie zawsze można mieć pewność), moim pierwszym odruchem jest wzruszenie ramionami.
Zjawisko, o którym piszę, rzuca przy tym nieoczywiste światło na internetowy hejt. Mianowicie nie jest wykluczone, że hejterzy są w takim razie, subiektywnie, dobroczyńcami: jeśli sami lubią czuć się dotknięci, a klarownych powodów do tego mają mało, chcą przynajmniej bliźnim zapewnić bezdyskusyjne powody do poczucia się znieważonymi. W dość powszechnym uwiądzie silnych uczuć (o czym zbieram się, żeby napisać), wspólnota wzajemnego obrażania się nie wydaje im się najgorszym wyjściem. Obrażam cię, a ty wzajemnie obrażasz mnie; przy okazji ktoś poczuje się obrażony moim atakiem lub twoją obroną – cóż, jakieś więzi, w braku innych, przecież się nawiązują…
Bardzo chciałbym wymyślić terapię, skoro formułuję diagnozę. Ale nie wiem, jak miałaby ona wyglądać, poza uczuleniem siebie i PT Czytelników na sam mechanizm, który, gdy na niego z dystansem spojrzeć, jest przecież dość śmieszny, a im bardziej się oburzeniem swoim nabzdyczymy – żałosny.