Czy w 2009 roku, powiedzmy 4 kwietnia, kiedy Paul McCartney i Ringo Starr wystąpili we dwóch na koncercie w Radio City Music Hall, mógłby wyjść nowy album Beatlesów? Pamiętam oczywiście, że w tym momencie Lennon nie żyje od blisko trzech dekad, a od ośmiu lat George Harrison, ale puśćmy wodze fantazji: pod apartamentowcem Dakota nie doszło do tragedii, a po radioterapii George’a nie nastąpił nawrót choroby. W gruncie rzeczy łatwiej wyobrazić sobie ten podwójnie szczęśliwy obrót wydarzeń, niż ponowne spotkanie w studiu, po 39 latach, czwórki z Liverpoolu. I co by to miało być, żeby nie brzmiało anachronicznie w roku debiutu Lady Gagi, śmierci Michaela Jacksona, nowego albumu Eminema i sukcesów Beyoncé? Suita w stylu strony B albumu „Abbey Road”? Ostre gitarowe granie à la „Get Back”?
Piszę to jako entuzjasta Beatlesów; ich kreatywność, otwieranie nowych przestrzeni począwszy od płyty „Revolver” (o ile nie od „Rubber Soul”), czynią ten zespół wyjątkowym w dziejach muzyki rozrywkowej. Ale to, co – jak już słychać – udało się w tym roku Abbie, jest również czymś niebywałym. 39 lat po „zawieszeniu działalności”, co w praktyce oznaczało rozwiązanie zespołu (1982-2021, to odpowiednik okresu 1970-2009 w przypadku Beatlesów), Szwedzi nagrali jak gdyby nigdy nic nowy album – i odnieśli sukces.
Do zapowiedzi, że w listopadzie 2021 roku ukaże się „Voyage”, podchodziłem z dużą rezerwą. Wydawało mi się oczywiste, że to się nie może udać. Tak, w latach 70. należałem do nieletnich miłośników, a potem wchodząc w wiek późno-dojrzały z ulgą zorientowałem się, że słuchanie „Arrival” czy „Mamma Mia” przestało być – po dwóch dekadach – wstydliwą słabością: czas spatynował śliczne piosenki, a na tle gwiazdek pop, które przeleciały tymczasem przez firmament, Agnetha, Annifrid, Björn i Benny zaczęli się jawić jako grupa rzetelnych fachowców, podobniejszych do Cole Portera i Henryka Warsa niż do Modern Talking. „The Day Before You Came” z ich ostatniej sesji nagraniowej było jak wyjście ciosem ze zwarcia, jak zwycięska bramka w ostatniej sekundzie meczu: po tej piosence nie dało się powiedzieć, że rozpadła się gasnąca wielkość z minionej epoki. Ale co niby mieli zaproponować po CZTERECH DEKADACH? Spodziewałem się Waterloo, tym razem bez cudzysłowu.
No, ale ponieważ przedstawione w sieci dwie piosenki (fakt, że – na moje ucho – dwie z czterech najlepszych na płycie) brzmiały nieźle, a należę do odchodzącego pokolenia zbierającego kompakty, więc kupiłem nowy album. I, powiadam Wam, słuchanie go to przeżycie jedyne w swoim rodzaju.
Bo, z jednej strony, od pierwszych sekund wiadomo, że to jest Abba. Aż nie wierzę, że ścieżki z mikrofonów Annifrid i Agnethy nie przeszły przez głęboką obróbkę komputerową, bo żeby po takim czasie nie obniżył się głos jednej wokalistki, to byłby biologiczny fenomen, ale dwóch? Dziewczyny, już nie dziewczyny, bo – nikomu nie wymawiając – obie starsze panie brzmią tak, jakby przed chwilą skończyły rejestrować „Thank You For The Music”. Harmonie, przejścia melodyczne są doskonale znane. Nie ma tu żadnej gruntownej zmiany stylistycznej, żadnego samplowania, komputerowych beatów, doproszenia do kompanii znanego rapera, nic z tych rzeczy.
Ale jednocześnie – może przemawia przeze mnie sentyment, ale nie sądzę, bo naprawdę włączałem tę płytę z poczuciem lojalności wobec moich idoli z dzieciństwa, nie z nadzieją – w jakiś dziwny sposób „Voyage” nie jest archaicznym popem sprzed dziesięcioleci. Może pomogła Abbie poetyka recyclingu, ów fakt, że współczesne granie chętnie powraca do starych brzmień, ale jednak, słysząc (jako się rzekło) Abbę, słyszy się zarazem dzisiejszy muzyczny mainstream. Jak u Leśmiana: „Zmienionaż po rozłące? O nie, niezmieniona!”. To jesteście wy, ale jednak inni, ale jednak wy. Albo jak w „Ubiku” Dicka: „W momentach, kiedy budynek wydawał się bardziej realny, przybierał postać detalicznego magazynu artykułów użytku domowego z czasów współczesnych Joemu. (…) Natomiast w okresach swojej nierealności budynek zamieniał się w małą, starodawną aptekę z rokokowymi ozdóbkami”.
W piosenkach podtrzymany zostaje pomysł, by pogodną muzykę wyposażyć w niewesołe lub niepokojące teksty. Kobieta ustala zasady opiekowania się dzieckiem po rozwodzie („Keep an Eye on Dan”; utwór kończy się zresztą oczywistym autocytatem: fortepian gra wstęp do „S.O.S.”). Kochankowie spotykają się po latach niepewni, czy są jeszcze sobą; pamiętają swoje najlepsze chwile, a jednak wiedzą, że ich związek przypomina pojedynek bokserów na ringu („I Still Have Faith In You”). Wolność to rzecz ulotna i trudna do utrzymania, i gdybym kiedykolwiek napisała swoją odę do wolności, ty byłbyś podejrzliwy co do niej („Ode to Freedom”). I ileż melancholii, a zarazem samoświadomości w słowach „Don’t Shut Me Down”:
Proszę tylko, żebyś miał otwartą głowę (a ja nie będę taka sama)
Tym razem jestem inna,
Zapłonęłam, nie gaś mnie.