Od lat fascynują mnie zabiegi na czasie, które – często nieświadomie – wykonujemy każdego roku w końcu grudnia. Kiedy słyszę, a zdarza mi się to dość często, narzekania w duchu „nie znoszę Bożego Narodzenia, fałszywych uśmiechów rodziny, którą najchętniej bym wymienił(a), i rozmów, zawsze tych samych”, dostrzegam niezrozumienie, o które nie mam pretensji, bo też kiedyś nie rozumiałem. Teraz dochodzi do tego moralne oburzenie, skądinąd słuszne, że przyjmujemy do wiadomości los uchodźców na białoruskiej granicy – i już czytałem apel, żeby w ramach solidaryzowania się z ofiarami zrezygnować w tym roku z choinki. I znów przeczuwam niezrozumienie w tym stawianiu bardzo zresztą ważnych kwestii moralno-politycznych nad czymś, co wydaje się jednak jeszcze ważniejsze.
Istnieją sposoby na solidaryzowanie się z drugim człowiekiem, któremu władze naszego państwa, z milczącym przyzwoleniem wielu obywateli, robią krzywdę. Ale nie sądzę, żeby mieściło się wśród nich koniecznie rezygnowanie z obchodów tego akurat dnia.
I nie chodzi tu, zdecydowanie nie, o treść religijną święta. Najważniejsze chrześcijańskie święto to Wielkanoc. Wiarygodność tzw. Ewangelii Dzieciństwa jest, jak wiadomo, skromna: to raczej wczesnochrześcijańska legenda, zrobiona zresztą z elementów mitologii ościennych ludów. Oczywiście ma swój urok, ale doniosłość nadchodzących dni polega, jak sądzę, na czymś innym.
Rzecz w tym, że – tak potoczyły się losy naszej kultury – żadnego innego dnia nie dotyczy tak wyraźny scenariusz: co robimy, jak ozdabiamy mieszkanie, co i w jakiej kolejności jemy, z kim się spotykamy i tak dalej. I ten scenariusz, oczywiście stopniowo ewoluujący, ale przecież zachowujący ciągłość, był realizowany rok w rok od pokoleń (trzech, czterech, pięciu? – tak daleko, jak sięga realna rodzinna pamięć). W rezultacie wszystkie Wigilie, choć z pewnością były wśród nich i Wigilie okupacyjne, i Wigilia w grudniu 70 roku (najsmutniejsze Święta w moim życiu – rzuca bohater „Obłędu” Krzysztonia), i Wigilie stanu wojennego – wszystkie, powtarzam, Wigilie miały charakter buntu przeciw najpowszechniejszemu prawu, prawu upływającego czasu. Czy i w co wierzymy, lub nie wierzymy całkiem, to bez znaczenia; ten wieczór z bliskimi (choćby nudnymi i irytującymi), pod choinką, z ustalonym zestawem potraw, jest operacją pokazania przemijaniu gestu Kozakiewicza. No pewnie, że jesteśmy od czasu słabsi: ów porywa ludzi, których kochamy, bruździ zmarszczkami nasze własne twarze, destruuje przedmioty i miejsca, które lubimy lub do których przywykliśmy. Ale my, uparcie, w warunkach, które nie od nas zależą, robimy co roku to samo. Jest w tym oczywiście coś z teatru, jest gest i tylko gest, bo przecież „przeciwko mocy śmierci nie ma leku w ogrodach”, jest momentalny zaledwie opór trzciny łamliwej, choć myślącej. Niemniej nie uchodzi, moim zdaniem, zaniechać tego gestu, odpuścić sobie, bo to męczące i nie przynosi „przyjemności”, a nawet dlatego, że trzeba w jakiejś doniosłej kwestii Zaprotestować. Naszym ostatecznym wrogiem jest Śmierć i Nicość: wszystko lub prawie wszystko, co w tym świecie nie do zaakceptowania, to pośrednio lub bezpośrednio jej działanie (bo to dwoje imion tej samej siły). I to przeciwko niej świętujemy; ja od pewnego czasu już ze świadomą zawziętością kupuję choinkę i wieszam na niej ozdoby, które może z podobną kombinacją uczuć wieszali na niej bliscy mi ludzie, których już nie ma, wspominający ludzi sobie z kolei bliskich, których im brakowało (a tamci… i tak dalej, regres ad infinitum). I z żoną robimy te same, co zawsze, potrawy, które „schodzą” coraz słabiej, bo wątroby już nie te, ale na pohybel zdrowotnym kaszkom i dietetycznym zastępnikom! Od dawna nie mamy już odwagi śpiewać kolęd (szacunek dla tych, którzy to wciąż robią), ale nastawiamy je z płyt, tych samych co roku. Tak, tu i ówdzie następują podejrzane kompromisy z rzeczywistością, ale to zaledwie utracone pozycje, jedna czy dwie, gdy walka o zagięcie biegu czasu w pętlę trwa. W niej nie ma białej flagi.
Tego Państwu więc życzę: nie zwycięstwa w tej walce, bo tę się w końcu przegra, to ludzki los, ale oporu i uporu. Krnąbrnego mówienia „nie” sile, która nas przerasta. Oby jej docisk 24 grudnia wieczorem zmniejszył się, mimo denerwującego wuja-pisowca, nietaktownego kuzyna, który będzie dociekał, kiedy wreszcie będziemy mieli dzieci, przy może zdewociałej nagle teściowej (przyznaję, z żadną z tych figur ja akurat nie muszę się mierzyć: teściowa fajna, a z pisowskimi obecnie krewnymi nigdy podczas Wigilii akurat się nie spotykaliśmy). Dlatego jeśli składam życzenia, to nie wesołych – wiele w tym wszystkim melancholii, z każdym rokiem coraz większej – ale KRZEPIĄCYCH Świąt. Pokrzepienia, drodzy Państwo.