Słucham, jak w Radiu Nowy Świat Andrzej Poniedzielski nadaje piosenki – najpierw „Krakowski spleen” Maanamu, a teraz „Jolka, Jolka” Budki Suflera.
Moje pokolenie było chyba dłużej, niż zwykle, młodym pokoleniem. Prawdziwa młodość, ta przed trzydziestką, wypadła nam na lata 80., ozdobione tymi właśnie nagraniami. Rok osiemdziesiąty dziewiąty zrobił nam dowcip: moi rówieśnicy zostali nagle „młodą literaturą”, ja w tym czasie byłem „młodym pracownikiem naukowym”, a ponieważ chętnie trzymaliśmy się z towarzystwem nieco starszym od nas, z kumplami i kumpelkami starszego rodzeństwa, więc ciągle natykaliśmy się na kogoś, kto wypominał nam relatywnie niedawną metrykę. Nie było to wcale miłe, bo „młody” oznaczało często, tak naprawdę, „niedowarzony”. W życiu artystycznym zwłaszcza: ileż to ja się nasłuchałem jako krytyk, że, zamiast pisarzy serio, promuję jakieś „osoby piszące”, które dobrze, że nie robią już błędów ortograficznych. Dziś brzmi to humorystycznie, ale to się ciągnęło co najmniej do końca minionego stulecia: jakaś Tokarczuk? Jakiś Świetlicki? Kto o tym będzie pamiętał już za chwilę, przecież, panie, to wielkości jednego sezonu, efekt wzajemnego lansowania się niedorostków.
Zapewne, jeśli się miało dzieci, ich kolejne urodziny wyznaczały niejako obiektywną miarę czasu. Ale jeśli, jak ja, dzieci się nie spłodziło, a wpadło się jeszcze przed czterdziestką w serię niefortunnych zdarzeń damsko-męskich, przeżyło rozwód jeden czy drugi, musiało się zacząć wszystko od początku, wówczas ta pozorna młodość krzepła tym bardziej i odgradzała od realności jak maska bez otworów na oczy. Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy Świetlicki jakoś pod koniec lat 90. palnął, że już niebawem młodzi zaczną „zabijać ojców”, czyli nas mianowicie. Wydawało mi się to niepoważne, ulegałem złudzeniu, że jeszcze wiele wody w Wiśle upłynie, zanim przyjdą następcy. Owszem, w 2001 roku pojawiła się Masłowska, ale ona była fenomenem, osiemnastolatka z powieścią? Boże mój, osiemnastoletni Jerzy S. był na etapie nieudolnego kopiowania stylu Witkacego, moja prawdziwa książka to był jakiś przyszłościowy mit. Więc Masłowską się łyknęło jako genialne dziecko i żyło się dalej w skórze Piotrusia Pana.
Dlatego (uświadamiam sobie dzisiaj) kiedy już zacząłem używać w stosunku do siebie terminu „pan w średnim wieku”, to był w tym nerwowy pośpiech, żeby zdążyć z tym średnim wiekiem, który tak naprawdę już dawno przestał być średni. Dzieci moich rówieśników zaczęły mieć dzieci. Za cztery i pół miesiąca kończę sześćdziesiąt lat. Widząc urodziwą kobietę, odrywam od niej spojrzenie zgodnie z savoir-vivrem, możliwie szybko, ale jednak – zdaję sobie z tego sprawę – ułamek sekundy za późno: tyle zajmuje mi przypomnienie sobie, że już mi nie odpowie spojrzeniem. W klasie gryzę się co chwila w język, żeby nie odwołać się do czegoś, „co oczywiście wszyscy pamiętamy”, skoro chodzi mi o filmy czy piosenki sprzed przyjścia na świat moich uczniów. Gdybym miał odrobinę więcej zaufania do przyszłości, niż mam, powinienem zacząć myśleć, czym się zajmę na emeryturze: działka to będzie, czy uniwersytet trzeciego wieku? Rozrywka na dziś: patrzeć w lustro i zastanawiać się, czy najpierw do końca osiwieję, czy wyłysieję; dwa żywioły i ich pasjonujący pojedynek.