Spróbuję Państwu opowiedzieć pewną historię… Nie zmyślam, choć szczegóły muszę zatrzeć, gdyż dziś, po latach, byłoby to tylko słowo przeciw słowu. Do materialnych dowodów nie mam obecnie dostępu (ale wtedy je WIDZIAŁEM). A zarazem gotuję się, bo negatywni bohaterowie tych wydarzeń są dziś traktowani normalnie, choć opisana sytuacja była, o ile mi wiadomo, jedną z serii.
Czas akcji: druga połowa lat 90. Rynek książki w Polsce jest, łagodnie mówiąc, rozregulowany. Powstaje wtedy wiele wydawnictw. A trudności starych firm, nie umiejących przystosować się do nowych czasów (jedna z nich jeszcze w 1997 roku nie była skomputeryzowana i redaktorzy pracowali na maszynopisach!), oznaczają przecież szansę dla przedsiębiorców młodych i rzutkich.
W tych okolicznościach zostaje założona niewielka oficyna. Nazwijmy ją „Ambitna”, bo ma ambitny program. Pozyskuje świetnych autorów; publikuje też tłumaczenia książek, których wprowadzenia na nasz rynek nie zaryzykowali inni. Co prawda, owi świetni autorzy z czasem odchodzą, przebąkując o niemożności doliczenia się, ile tak naprawdę egzemplarzy ich książek wydrukowano – ale jest to zarzut trudny do udowodnienia, wokół niejednego wydawcy krążą wówczas podobne plotki, a tymczasem Ambitna gasi najgwałtowniejsze pożary, wypłacając rozżalonemu autorowi jakieś pieniądze, niewielkie, ale działające skutecznie jako „stulgębka”, zresztą niekiedy połączone z nieprzyjemnym listem, po którym zainteresowanemu odechciewa się w ogóle dalszych kontaktów z oficyną. Postronni obserwatorzy myślą zresztą, że w tym wypadku cel uświęca środki: może transparentność nie jest najsilniejszą stroną Ambitnej, ale jednak jej książki są wartościowe. Z tego też powodu na miejsce rozgoryczonych autorów zgłaszają się nowi, a interes się kręci.
W pewnej chwili wydawnictwo proponuje spolszczenie bardzo ważnego eseju, dajmy na to – z języka portugalskiego, pewnej młodej absolwentce filologii portugalskiej, nazwijmy ją Teresą. Byłby to jej debiut translatorski. Pomysł jest w gruncie rzeczy dziwaczny, gdyż esej ów stanowiłby wyzwanie i dla doświadczonych tłumaczy – pełno w nim stylistycznych zawijasów i karkołomnych metafor. Ale zarazem dla Teresy, gdyby wszystko się udało, stałoby się to „wejściem smoka” na rynek przekładów. Kobieta podejmuje się więc zadania, choć pracuje wolno. Kolejne rozdziały spływają do wydawcy z opóźnieniem, ale sukcesywnie – wydawca podtrzymuje zresztą kontakt telefoniczny – i nic nie wskazuje na zbliżającą się katastrofę. Tymczasem, kiedy do końca pracy pozostaje najwyżej 20% tekstu, od Ambitnej przychodzi nieoczekiwanie list, w którym mowa, że złożony do tej pory przekład jest skandalicznie słaby, aż każe wątpić, czy Teresa w ogóle zna język portugalski, a ponieważ termin oddania całości został już dawno przekroczony, więc wydawnictwo uznaje umowę za nieważną i niech się tłumaczka cieszy, że nie tylko nie łączy się to z żądaniem zwrotu (niewielkiej zresztą) zaliczki, ale na jej konto przelana zostanie jeszcze jedna (skromna) transza. W zamieszczonym w liście uzasadnieniu tego łaskawego gestu widać oczywistą chęć upokorzenia adresatki, żeby nie przyszło jej do głowy walczyć o swoje.
Na razie wygląda to paskudnie, ale nie bezprawnie (choć zdarzyło mi się dwukrotnie nie dotrzymać terminu oddania książki i nigdy z tego powodu wydawcy nie zrywali ze mną umowy). Bieda w tym, że po tygodniu (!) w jednym z czasopism ukazuje się fragment rzeczonej książki (z zapowiedzią, że niebawem całość ukaże się w Ambitnej), podpisany jako tłumaczenie… jednego ze współwłaścicieli wydawnictwa (który, to prawda, zna portugalski). Przypadkowo czytałem przekład Teresy, więc siadam i porównuję go z tekstem, ogłoszonym jako przekład współwłaściciela, bo pierwsze zdania wydają mi się znajome. Po lekturze całości widzę różnice: w kilku miejscach zamiast „i” występuje „oraz”, zamiast „albo” – „lub”, a w dwóch lub trzech nastąpiła zmiana szyku wyrazów. Mówimy o tekście wielkości, plus minus, dwunastu stron znormalizowanego maszynopisu.
Ktoś powie: no cóż, obaj tłumacze pracowali nad tym samym dziełem, więc trudno się dziwić, że istnieje podobieństwo. Ale po pierwsze, zgodnie z listem, zrywającym umowę, przekład Teresy miał być tak słaby, że nasuwał jakoby podejrzenie, czy Teresa w ogóle zna portugalski. Po drugie, esej oryginalny był stylistycznym dziwactwem, dla którego trzeba było znaleźć w polszczyźnie odpowiednik – nie chodzi więc o przypadek zdań typu „This is a dog”, które w istocie dwaj rozmaici tłumacze oddaliby zapewne identycznie. Dlatego uważam, że podpisanie fragmentu z czasopisma nazwiskiem współwłaściciela wydawnictwa jako autora przekładu jest… zuchwalstwem. Wciąż się miarkuję, bo przecież polszczyzna podpowiada inne słowo.
Teresa ma jednak w tym momencie inne sprawy na głowie, upokarzający fragment listu zresztą zadziałał, a ja tracę z nią kontakt – i historia nie znajduje dalszego ciągu. Wkrótce ukazuje się rzeczona książka, w której jako tłumacz widnieje oczywiście współwłaściciel Ambitnej (całości nie porównywałem z tekstem odrzuconym, choć zastanawia mnie szybkość, z jaką nowy – ? – przekład był gotowy do druku; ale mój zarzut dotyczy fragmentu z czasopisma). W kolejnych miesiącach słyszę o Ambitnej jeszcze kilka podobnych historii. Skoro jednak poszkodowani są dorosłymi ludźmi, uważam, że do nich należy zrobienie w końcu afery. Tylko że – nic się nie dzieje.
Dziś, po latach, widzę owego współwłaściciela jako osobę cenioną i lubianą w środowisku. Płynie z tego, jak rozumiem, nauka, że jeśli wielkim ludziom robisz małe świństwa, a wielkie świństwa ludziom bez nazwisk, to przy odrobinie szczęścia możesz jeszcze wyjść na Moralistę, Obrońcę Słusznych Spraw i pies z kulawą nogą nie wytknie ci nie tak w końcu dawnej przeszłości. A ja napisałem to tak, żeby ta jedna osoba, o którą chodzi, wiedziała, że wprawdzie nie mam tego jak napisać jaśniej, ale ciągle żyje jeszcze co najmniej jeden człowiek, który pamięta, co zrobiła.
(Aha, ponieważ zacieranie szczegółów, pozwalających na zidentyfikowanie Ambitnej, może w rezultacie przekierować podejrzenia na wydawnictwa, w których publikowałem swoje powieści, zaznaczam, że to żadne z nich).