Jan Lorentowicz, przedwojenny krytyk teatralny, unikał spotkań towarzyskich z udziałem reżyserów czy aktorów, obawiając się, że prywatne sympatie (lub antypatie) zaciemnią mu ocenę tego, co widzi na scenie. Były to ostatnie dekady wiary w możliwość obiektywnego wyznaczania wielkości w sztuce… Co do mnie, to choć w rozmowie z twórcą na ogół nie stać mnie na szczerość w duchu „ależ g… zrobiłeś!” (uważam, że na świecie jest za dużo cierpienia, by bez powodu je jeszcze mnożyć), to jednak sam przed sobą umiem chyba rozgraniczyć sympatię do człowieka i ocenę jego dzieła: radość, że dobre, jest może większa, jeśli artystę lubię, ale jeśli rzecz wydaje mi się słaba, to nie wmawiam sobie, że czuję inaczej, tylko smutnieję. Granica między jednym a drugim doświadczeniem pozostaje dla mnie czytelna.
Opowiadam o tym, bo chcę napisać dobrze o przedstawieniu, które współtworzył jako scenarzysta mój bliski krewny. Dokładniej: syn brata ciotecznego – w dawnej polszczyźnie na pewno była osobna nazwa na tę relację, obawiam się, że „pociotek” – więc jako entuzjasta jestem trochę podejrzany. Ale gdyby nie poczucie, że widziałem na scenie coś dobrego, nie zawracałbym Państwu głowy.
*
Mija już trzecia doba, a ja o tym, co zobaczyłem w czwartkowy wieczór – to była próba generalna – nie umiem przestać myśleć. Ewa Galica (reżyseria i scenariusz), Andrzej Michalski (scenariusz i ruch sceniczny) wraz z piątką aktorów, o których więcej za chwilę, zrobili coś niezwykle poruszającego.
Tytuł: „Żydowski pies”, na motywach nietłumaczonej na język polski powieści Ashera Kravitza. Miejsce: mała scena Teatru Żydowskiego – Senatorska 35, prawie na rogu Placu Bankowego. Czas trwania: 1 godzina 20 minut, bez przerwy.
Jesteśmy w długiej i wąskiej sali, w której przestrzeń sceniczna otoczono z trzech stron krzesłami dla widzów, a hen, na tylnej ścianie rzucane są elektronicznie przetworzone obrazy, sprawiające wrażenie, że tam rozciąga się świat z rozwartą paszczą, a tu najwyżej jego jęzor wdziera się pomiędzy nas i na nim toczy się gra. Bohaterem opowieści jest pies – który, wychowany z miłością w żydowskim domu, w wyniku wydarzeń okupacyjnych trafia do rodziny pewnego niezwykle kulturalnego oficera SS, a potem do służby u prostego esesmana, gdzie zostaje wyszkolony, by „rozpoznawać Żyda”. O psie za chwilę, bo to kwestia zasadnicza. Wcześniej powiedzmy, że grupa aktorów (Joanna Przybyłowska, Marzena Trybalska, Rafał Rutowicz i Marcin Błaszak) przekonująco gra łącznie siedem postaci. Trybalska raz jest przerażająca, żeby za chwilę być urocza (skądinąd pokazanie żony hitlerowca jako osoby sympatycznej jest, zwłaszcza w tym teatrze, imponującą brawurą). Rutowicza jako żydowskiego urzędnika czuć strachem, by za chwilę, gdy gra oficera SS, rozpoznawać w nim upojenie władzą. Przybyłowska potrafi być desperacko figlarna, by w innej scenie stać się przewidującą i przerażoną tym, co słusznie przewiduje, nauczycielkę podlegającą ustawom norymberskim. Błaszak pokazuje poczciwego na swój sposób i ambitnego prymitywa, wierzącego w to, co mu powiedziano, tak bardzo, że „ostateczne rozwiązanie” traktuje jako problem techniczny, całkowicie immoralny. Są za każdym razem niepokojąco zrozumiali w swoich zachowaniach, każą się widzowi przejrzeć w każdym i każdej z nich. Ani jednej fałszywej nuty w tym wszystkim.
Pokazywanie w teatrze realiów hitleryzmu i grozy Shoah jest oczywiście zadaniem karkołomnym, gdyż wszelki realizm pozostaje naiwnością w obliczu tamtej, niewyobrażalnej rzeczywistości. Tymczasem tutaj chroni nas umowność. Najbardziej drastyczne momenty uobecnione zostają w konwencji nieomal zabawy dziecięcej: kiedy esesman zabija ukrywającego się Żyda, układa dłoń tak, jak się to robiło na podwórku, kiedy nie było pod ręką żadnego plastikowego pistoletu czy bodaj patyka: dwa palce wyciągnięcie jak lufa, reszta palców zwinięta jakby wokół rękojeści broni. I tak nie przywołamy realiów, używamy zatem jedynie czytelnych znaków. A efekt jest porażający: kiedy demoniczna Doktor Klein (Trybalska) i esesman Ralph (Błaszak) wraz z psem stanęli akurat nad moją żoną i nade mną – siedzieliśmy w pierwszym rzędzie – i świdrując nas oczami oświadczyli, że Żyda rozpoznać nie jest trudno, poczuliśmy oboje grozę. Niby wszystko zmierza do ostatniej kwestii przedstawienia: jeden z aktorów, wychodząc, w drzwiach rzuca jakby do siebie: „To tylko teatr”. Teatr, nie rzeczywistość, która pozostaje niezgłębioną ciemnością. Nie możemy (i nie chcemy przecież) w nią wejść, stoimy w progu. A i tak jest to prawie nie do zniesienia.
Ale wróćmy do psa. Jak u licha, zagrać w teatrze psa, żeby nie wyszło jakieś żenująco zabawne przedstawienie dla dużych dzieci? Przecież nie sposób rzucić się na czworaki, zacząć poszczekiwać czy warczeć. W tym sensie spektakl opiera się na tym, co kreuje Jerzy Walczak. Zmieniający kilkakrotnie wierzchnie ubranie w zależności od tego, jaką rolę przypisują mu aktualni państwo, genialnie gra INNEGO. Jest jak kosmita, albo jak dziecko z głęboką niepełnosprawnością, zaplątane między dorosłych z ich sprawami, których nie ogarnia. Minęło już kilkadziesiąt godzin, a ja wciąż widzę jego niedużą sylwetkę, twarz, która chwilami jest zdziwiona, chwilami chytra, zachwycona, zaniepokojona. Bywa pocieszny, gdy na zachętę nowej pani, żeby usiadł na kanapie, reaguje, powtarzając drewnianym głosem: „nie wolno”, żeby potem umościć się między nią a jej mężem (i oczywiście rozepchnąć się biodrami tak, że dla nich prawie nie ma miejsca). Z wysiłkiem uczy się wciąż nowych rzeczy, nie mogąc zrozumieć, że staje się składnikiem machiny do zabijania. Chce tylko aprobaty. Przy całej swojej inności (kosmiczności, niepełnosprawnej dziecięcości) budzi czułość, a z biegiem czasu litość i trwogę. Bo w tych warunkach niczyj los nie skończy się dobrze.
Scena końcowa, o której z oczywistych powodów pisać dokładnie nie chcę, wzięta jest z „Shoah” Lanzmanna. Wciąga nas w to, co się rozegrało, każe zapytać o siebie w tym wszystkim. Bo pies, obdarzony uczuciami, nie jest jednak samoświadomy (w sensie ratio) – a z samoświadomością dostaliśmy od losu odpowiedzialność. Jeden i drugi dar może zbyt ciężki. I te ostatnie słowa, że „to tylko teatr”, nie brzmią jak uspokojenie, lecz jak pogróżka. Tak, to był tylko (lub raczej aż, bo dzięki swej skromności wielki) teatr. A teraz wyjdziemy na zewnętrz. Nie, hitleryzmu już nie ma. Jest wilgotny, jesienny wieczór. Przecież jesteśmy bezpieczni. Przecież nie robimy nic złego.
———————————————————————————————
„Żydowski pies” na motywach powieści Ashera Kravitza, reż. i scen. Ewa Galica, scen. i ruch scen. Andrzej Michalski, scenografia Marek Idzikowski, muzyka Michał Lazar, światło i multimedia Sefar Sagir, Teatr Żydowski, premiera 27.10.2023