Tak, wiem, że ten tekst będzie odebrany jako obrona „swojego” przed „nieswoimi”. Ale chciałbym przynajmniej niektórych z PT Gości tej strony skłonić do refleksji poza kontekstem politycznym, czy, jeśli wolą, towarzyskim (owszem, ksiądz Sowa jest moim znajomym… z Facebooka).
Właściwy kontekst będzie, a jakże, filologiczny.
Czy pamiętają Państwo swój pierwszy występ publiczny? Może jakieś przemówienie na szkolnym apelu, albo prezentacja w firmie, albo choćby uroczysty toast na weselu ciotecznego brata? Denerwowaliście się, prawda? DLACZEGO? Podpowiem: ponieważ doświadczaliście wyraźnie różnicy między zwykłym, to znaczy prywatnym używaniem mowy, a użyciem jej w sytuacji oficjalnej. To pierwsze było przez was już dawno oswojone. To drugie stanowiło nowość. A nowa sytuacja z reguły stresuje.
Eksperci od kultury języka nieraz, zapytani o to, czy np. dopuszczalna jest forma „tą książkę”, czy jedynie „tę książkę”, odpowiadają: to zależy od tego, czy wypowiadamy się akurat w gronie przyjaciół, czy nie. Wymogi poprawności „miękną”, gdy znajdujemy się wśród bliskich, a „twardnieją”, gdy wypowiadamy się publicznie.
Nie ma w tym nic osobliwego. Proszę zwrócić uwagę na to, jak się ubieramy. W tej chwili piszę ten tekst przy stole, w pustym domu, siedząc przed komputerem w spodniach od dresu. Dziś wieczorem będę prowadził zajęcia na studiach zaocznych SWPS. Czy wypada chodzić w spodniach od dresu? W domu – oczywiście. Na uczelni – nie. Założę jakieś przyzwoite spodnie, a jeśli tylko nie będzie za gorąco, także marynarkę.
Psychologowie społeczni od dawna zwracają uwagę, że – prawdopodobnie w wyniku zaszłości sprzed setek tysięcy lat – homo sapiens wyczuwa odmienność coraz liczniejszych grup, w których przebywa. Inaczej zachowujemy się, kiedy otacza nas pięcioro najbliższych ludzi, inaczej wśród kilkudziesięciu osób (nawet, gdy szafujemy wobec nich określeniem „przyjaciele”), inaczej, niż kiedy obserwują nas tysiące.
Oczywiście, oczekujemy od siebie nawzajem, że te nasze wizerunki prywatne i publiczne (sposób ubierania się, gesty, to, co i jak mówimy) będą spójne. Robi nam się nieprzyjemnie, kiedy odkrywamy, że ktoś, kto np. deklaruje publicznie entuzjazm dla muzyki Pendereckiego, w domowym zaciszu nastawia sobie wyłącznie piosenki disco-polo. Ale to jest przypadek skrajny. Zazwyczaj różnice między naszym zachowaniem w samotności i w rosnącym gronie ludzi narastają stopniowo, są powolnym przesuwaniem akcentów, wzbogacaniem wizerunku o jakiejś elementy i pozbawianiem go innych.
Już drugi człowiek narzuca nam jakąś rolę. A co dopiero mnóstwo ludzi. Od wielu lat pracuję w mediach, prowadzę zajęcia z uczniami i studentami, wygłaszam odczyty. Występuję. Więc, przepraszam że to powiem wyraźnie: wiem, co mówię.
Dlatego właśnie podglądanie i podsłuchiwanie drugiego człowieka przynosi zazwyczaj tak wstrząsające doznania. Zakładamy czapkę-niewidkę. On nas nie widzi ani nie słyszy, a my go – owszem. On się wobec nas nie KOMPONUJE. Nie zdając sobie sprawy z naszej obserwacji, zachowuje się nagle inaczej, niż dotąd.
Czy prawdziwie? No właśnie to wydaje mi się wątpliwe. Z dwóch powodów.
Po pierwsze: czy jeśli – wyobraźmy sobie – korzystając z tego, że jestem sam, zdrowo sobie beknę (wybieram z rozmaitych możliwości tę stosunkowo mało drastyczną), to mówi coś o mnie więcej niż fakt, że w towarzystwie nie bekam? Proszę przypomnieć sobie wszystkie swoje zachowania, których oczywiście odmawiacie sobie, gdy zdajecie sobie sprawę z obecności w pobliżu jakiegoś bliźniego – one rzeczywiście pokazują wasze PRAWDZIWE oblicze, czy jedynie INNE?
Po drugie (i to chyba nawet ważniejsze): kiedy znajdujemy się w sytuacji prywatnej, w niewielkim gronie znajomych czy przyjaciół, to, co robimy i mówimy, odwołuje się zazwyczaj do wiedzy, jaką owi znajomi i przyjaciele mają o nas, a my – o nich. Zdarza się nam wtedy np., że opowiemy jakiś mocno ryzykowny dowcip, który tylko dlatego nas nie kompromituje, że nasze otoczenie zna nasze prawdziwe zdanie na dany temat. Albo nazwiemy jakąś sytuację brutalnie i nieprecyzyjnie, słowami, które jeśli się nas nie zna, mogą zabrzmieć krwiożerczo, ale ponieważ ludzie, do których mówimy, znają nas i wiedzą, że krwiożerczy nie jesteśmy, potrafią odczytać w nich rzeczywistą treść. Albo użyjemy jakiejś środowiskowej przezwy, czy aluzji, która bez znajomości kontekstu będzie miała zupełnie inne znaczenie, niż naprawdę. Nie myślcie, proszę, o nieznanym Wam prywatnie księdzu, pomyślcie o sobie. Nie zdarzyło Wam się powiedzieć prywatnie, że komuś należy się łomot, choć doprawdy nie chodziło Wam o przemoc, a jedynie o zrobienie temu komuś awantury? Albo nie opowiedzieliście nigdy śmiesznej anegdoty o kimś lub o czymś, kogo (lub co) darzycie szczerym szacunkiem? Nie zwróciliście się nigdy do starej przyjaciółki per „ty kretynko”, choć – a właściwie: ponieważ – bardzo ją lubicie?
I nigdy nie zdarzyło się wam wyrazić zgody na to, co mówi wasz kumpel, nie dlatego, że się z nim zgadzacie, tylko nie chcieliście się z nim skłócić w sprawie, która ważna publicznie, nie powinna, waszym zdaniem, skłócać was prywatnie?
Właśnie dlatego podglądactwo i podsłuchy są w cywilizowanym świecie PIĘTNOWANE. Choć oczywiście z tego samego powodu budzą naszą ekscytację. Pod warunkiem, że sami nie staliśmy się ich ofiarą. Nie trzeba być hipokrytą, żeby czuć się wówczas pozbawionym FUNDAMENTALNEGO PRAWA do zachowania przestrzeni prywatnej, w której przyjmujemy inne role, niż w przestrzeni publicznej.
Ktoś mi powie: no dobrze, ale polityk musi być transparentny. W ogóle, doda być może, jeśli zdecydowałeś się na uprawianie zawodu publicznego, musisz liczyć się z tym, że inni będą ci się przyglądać podejrzliwie i chętnie cię „prześwietlą”, bodaj za pomocą podsłuchów czy filmów, robionych z ukrycia.
Co do polityków, to – niechętna zgoda. Nie bez powodu na poprzedni akt afery podsłuchowej nie zareagowałem podobnym tekstem. Ale co do innych zawodów publicznych (księdza, dziennikarza, aktora, piłkarza i tak dalej) – to mam poważne wątpliwości. Owszem, i ja wykonuję zawód publiczny. Unikam (mam nadzieję, że z powodzeniem) hipokryzji. Mimo to, JAK KAŻDY, widzę u siebie różnicę między poziomem wartości deklarowanych i poziomem wartości praktykowanych. Zdarza mi się na przykład wyrażać opinie o polityce czy literaturze krótko, z użyciem słów dosadnych – bo kiedy rozmawiam z żoną albo z przyjaciółmi, nie muszę tych opinii cyzelować, oni znają mnie wystarczająco, żeby dopowiedzieć sobie to, co siadając przed mikrofonem musiałbym precyzyjnie nazwać, robiąc liczne zastrzeżenia i z pewnością unikając wulgaryzmów.
I gdyby ktoś te moje opinie W WERSJI PRYWATNEJ rozpowszechnił, czułbym się, jakby mnie obnażył i wygnał na Marszałkowską, między ludzi.
Więc kiedy ktoś kogoś podsłuchuje, a potem zapis z podsłuchu publikuje, to z wyjątkiem sytuacji, gdy polityk dał się przyłapać na braku wiary w to, co publicznie głosi, nasz gniew powinien skierować się w stronę podsłuchującego, a nie podsłuchiwanego. W imię międzyludzkiej solidarności, najzupełniej podstawowej, głębszej, niż jakiekolwiek podziały polityczne, ideowe czy światopoglądowe.
Chyba, że ludzi, z którymi się nie zgadzamy, nie uważamy już za należących do rodziny ludzkiej. Chyba, że zostaliśmy już definitywnie mieszkańcami barbarii.
(Zdjęcie ze strony henryx.pl)