Powoli kończy się nasz coroczny pobyt na Mazurach. Jak zwykle dwa tygodnie spędziliśmy z dala od wydarzeń bieżących, bez gazet, zaledwie z zaglądaniem do internetu – głównie na facebook i głównie po to, żeby się przekonać, że wcale nam się nie spieszy z powrotem. W sposób groteskowy dla osób bardziej usportowionych zapadliśmy się w tysiące stron lektur: zaszyci w miejscu, gdzie wrony zawracają, a psie szczekanie spod ogonów się dobywa, najpierw czytaliśmy gorączkowo kryminały, jeden za drugim. Kiedy czynnościami, które cię odrywają od książki, jest tylko zrobienie nieprzesadne wykwintnych posiłków, sporządzenie kolejnych drinków, ewentualnie rozpalenie kominka, jeśli deszcz pada i zrobiło się zimno, nawet opasłe tomy Nesbo dają się przeczytać w jeden dzień…
W pewnej chwili – i to jest bardzo miła chwila – sięga się po kolejny kryminał i kończąc pierwszą stronę czuje się, że starczy. Co mnie w końcu obchodzi, że jakiegoś męża zastrzelono w parku, a potem żona go widzi w kamerce internetowej we własnym domu (Coben), albo że jakaś pani chce popełnić samobójstwo, ale zamiast tego bierze udział w aferze szpiegowskiej (Christie), albo że dawna kochanka policjanta zostaje zamordowana, a wszystkie tropy wskazują na niego, choć jest niewinny, jakkolwiek walczy z alkoholizmem (Nesbo)? Na ten moment w walizce czekała inna strawa: najpierw pasjonująca (tak!) książka Johna W. O’Malleya SJ „Trydent. Co się zdarzyło na soborze?”, a potem rzecz, z którą właściwie powinienem się zapoznać już dawno, ale jakoś przez kilkadziesiąt lat nie umiałem się zmobilizować: „Kwartet aleksandryjski” Lawrence’a Durrella.
Kiedy czyta się jakąś książkę, a obok siedzi ktoś ważny dla nas, kto ją bardzo lubi, sytuacja jest trudna. Czujemy pewną presję: niby wolni, zdajemy sobie sprawę, że byłoby milej, żebyśmy potwierdzili więź, zostając wspólnikami i w tym entuzjazmie. Może dlatego pierwsze dwa tomy tetralogii („Justyna” i „Balthazar”), czytane vis a vis Ukochanej, wzbudziły we mnie ambiwalentne wrażenia: doceniałem sugestywne opisy postaci, kilka świetnych scen, ale jakoś nie umiałem się przejąć namiętnościami głównych bohaterów. Ich motywacje wydawały mi się sztuczne, przypominające trochę mechaniczną intrygę w „62. Model do składania” Cortazara (potem doczytałem, że moje skojarzenie mogło być nie tak zwariowane, jak mi się początkowo zdawało, gdyż w „Grze w klasy” któraś z kobiet Horatia – Maga? czy raczej Pola, albo Talita – trzyma na półce zaczytany egzemplarz powieści Durrella, czego nie pamiętam). Z „Kwartetem” pogodził mnie dopiero tom trzeci, „Mountolive”, co nawet wprawiło mnie w popłoch, że więcej frajdy sprawia mi powieść polityczno-szpiegowska niż historia nieszczęśliwej miłości. Tak, „Mountolive” jest brawurowy; w nieoczekiwanym świetle stawia okoliczności powstania państwa Izrael (więcej nie powiem, żeby nie spoilerować), a przy tym klaruje powody dziwacznej psychologii pierwszych dwóch części. Co prawda wydało mi się, że ta wersja wydarzeń robi się zbyt sugestywna, żeby zachować autorski zamiar pokazania relatywizmu prawd: miałem wrażenie, że po prostu narrator „Justyny” i „Balthazara” był naiwny, a tom trzeci pokazuje, „jak to było naprawdę”.
Tylko że potem nadeszła pora na tom czwarty i w subtelny, ale wyraźny sposób podważeniu uległ co najmniej jeden z elementów intrygi, tak przekonująco pokazany w „Mountolive’ie”: w rezultacie znikła moja pewność, że przecież znam powody samobójstwa Pursewardena.
Ale „Clea” – do której miałby nieśmiałą pretensję w jednej tylko sprawie, czyli w związku z przedobrzonym moim zdaniem finałem romansu z malarką – wzbudziła we mnie jeszcze jedno uczucie. A mianowicie: żal, że do „Kwartetu aleksandryjskiego” nie zajrzałem wcześniej, dwadzieścia, może nawet trzydzieści lat temu. Wiadomo, że intensywność naszych spotkań z książkami zależy od właściwej pory, w której się zdarzają, lub nie. W idealnej sytuacji książka trafia dokładnie we właściwą epokę naszego życia, zestraja się z naszymi problemami, odpowiada gustowi (naszemu, a trochę modzie, która przecież nie pozostaje bez wpływu na nas; bardziej elegancko da się ją nazwać „duchem czasu”). W sytuacji gorszej natrafiamy na książkę przedwcześnie, ale, nie doceniając jej, wiemy potem mniej więcej, czego się po niej spodziewać, i możemy wrócić do lektury w świadomie dobranym momencie. Najsmutniejsze, gdy książka zjawia się w naszym życiu zbyt późno. Jesteśmy w stanie odtworzyć w pamięci siebie sprzed lat i wejść w rolę, pozwalającą rzecz odebrać – ale w głębi duszy pozostaje świadomość, że to rola właśnie, że to teatrzyk, w którym po skończonym przedstawieniu dekoracje zostaną rozebrane i schowane do magazynu. Tak właśnie zdarzyło się dla mnie z cyklem Durrella, co uświadomiła mi „Clea”.
Z jaką pasją czytałbym dawniej rozważania Pursewardena pt. „Moje rozmowy z Bratem Osłem”, stanowiące metatekstowe objaśnienie do konstrukcji „Kwartetu aleksandryjskiego”! Jak zaintrygowałoby mnie nawiązanie (powierzchowne, mówiąc między nami) do Einsteina i idea, by trzy części „Kwartetu” reprezentowały trzy wymiary przestrzeni, a część czwarta – czasu! Jak ekscytowałbym się wzmiankami o Kabale – przecież w 1990 roku spędziłem niemało godzin, przedzierając się w paryskiej Bibliotheque Nationale przez francuski przekład Sefer Ha Zohar! Ale wszystko to brzmi dziś jak świetne i błyskotliwe, ale jednak echa dwudziestego wieku, od którego oddaliliśmy się tymczasem już o kilkanaście lat. Pozostało mi raczej ucieszyć się karkołomnym pomysłem powstania kultu Scobiego i zwrócić uwagę na kilka zdań w „Clei”. Najpierw na złowróżbnie aktualny wierszyk:
Ślepiec z bielmem na oku czy też kuternoga,
Garbusy czy jąkały, krzywi czy koślawi –
Nie są bardziej litości godni niźli człowiek,
Któremu podejrzliwość skrycie duszę trawi.
Dalej na ślad traktowania Pisma Świętego ze swobodą, której nam dziś brakuje:
Dlaczego na przykład [ludzie] nie rozpoznali w Jezusie wielkiego ironisty, którym był, aktora? Jestem pewny, że dwie trzecie Błogosławieństw to żarty albo satyra w stylu Czuang Tsy. (Nie chodzi o trafność tych zdań, zapewne dyskusyjną, tylko o możliwość ich sformułowania! Swoją drogą, pozwala mi je doceniać rosnące rozdrażnienie „naziemnym personelem Pana Boga”, jak ktoś to w internecie ładnie określił).
A wreszcie zastanowiła mnie ta uwaga:
(…) najważniejszym z czynów, jak myślę, jest akt seksualny, w nim nasza psychika najwięcej ujawnia. I mimo to czuje się, że to tylko niezdarna parafraza poetycznej myśli, która wciela się w pocałunek czy uścisk. Zmysłowa miłość to w etymologicznym i zimnym, rzeczowym sensie poznanie; „poznał ją” – czytamy w Biblii. Płeć to złącze albo styk, gdzie spotyka się męska i żeńska cząstka wiedzy – chmura niewiedzy! Kiedy jakaś kultura schodzi na manowce w dziedzinie płci, cała jej mądrość jest zagrożona.
Coś podobnego pisał kilkadziesiąt lat wcześniej Stanisław Brzozowski: że o stanie kultury decyduje, obok ideału pracy, ideał erotyczny (piszę to, nie mając „Legendy Młodej Polski” pod ręką, muszę ufać swojej pamięci). Jeśli idealny pracownik/pracowniczka, prawdziwy wytwórca / prawdziwa wytwórczyni kultury nie jest pociągający/a seksualnie, nagrodzone seksem i utrwalone genetycznie będą cechy innych, bardziej atrakcyjnych. Zawsze myślałem w tym kontekście o posągach traktorzystek i buraczanych robotników, wzniesionych wokół Pałacu Kultury – to one dowodzą, że komunizm nie miał żadnej przyszłości. Dziś myślę także o dziarskich chłopcach i harpiach z ONR-u. Za dużo w naszym życiu przemocy, za mało erotyki, w dodatku nieraz tandetnej. Przez lata filmy „dla dorosłych” – i nie mam na myśli hard porno – były skwapliwie cenzurowane, podczas gdy pranie po pyskach „aż buty miałem pełne krwi” (jak śpiewał kiedyś Hołdys) można było spokojnie pokazywać zaraz po Dobranocce i Wiadomościach. Zaczynamy zbierać owoce tego szaleństwa.
(„Kwartet Aleksandryjski” tłumaczyła Maria Skibniewska. Zdjęcie ze strony www.atticus.pl)