Mam wrażenie, że ostatnia książka, na którą tak niecierpliwie czekałem, to były „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk. No dobrze, trochę rozwodnię ten komplement: nie o wszystkich przecież książkach, które mają się ukazać, wiem, zanim zobaczę je w księgarni. Ale w tym akurat przypadku naprawdę mnie męczyło, że „Lem. Życie nie z tej ziemi” Wojciecha Orlińskiego ma premierę, a ja jestem w Szwajcarii. Dziś udało mi się ją kupić i… właśnie ją skończyłem.
Z Wojtkiem znamy się od nie-wiem-ilu-lat, mam nadzieję, że odwzajemnia moją sympatię choć częściowo, bo jest niemała (niezależnie od tego, że w wielu kwestiach się różnimy) – słowem, jest to sytuacja, w której chwaląc dzieło należy brać poprawkę na życzliwość dla autora. Ale sam fakt, że Wojtek to miły człowiek, nie mógł sprawić, że od godziny trzynastej z krótką przerwą na obiad i nieco dłuższą na umówiony wcześniej seans oglądania z Ukochaną 12. i 13. odcinka nowego „Twin Peaks” siedziałem z nosem w książce, na pytania Ukochanej odpowiadając półsłówkami lub milczeniem. Wojtek umiał napisać rzecz pasjonującą, z niebywale precyzyjnie zachowanym balansem między biografistyką a interpretacją dorobku jego bohatera.
Przede wszystkim zaś ujęło mnie to, że – poza ironiczną wprawką we wstępie – jego tekst lojalnie ujawnia obecność biografa. To rzecz nie tyle o Stanisławie Lemie, ile o tym, co i jak daje się o życiu Lema opowiedzieć, będąc jego wnikliwym czytelnikiem i zarazem sumiennym reporterem, czyli Wojciechem Orlińskim. W pewnym sensie taką formę narzuciła materia, o której mowa: pisarz o wielu faktach świadomie milczał, albo stosował strategię, opisaną przez Orlińskiego jako „nie skłamać, ale prawdy nie powiedzieć”. W rezultacie niemała część jego życia, zwłaszcza przed 1945 rokiem, to teren hipotez, które można jedynie uprawdopodobnić, jednak bez pewności, że nie popełnia się mimo wszystko omyłki. To siłą rzeczy wydobywa postać twórcy owych hipotez na światło. Ale mistrzostwo książki Orlińskiego polega na tym, co z tym kłopotliwym faktem zrobił. Jego obecność na jej kartach jest tyleż oczywista, co stonowana. Autor mówi: „nie mam na to dowodów, ale wydaje mi się, że…”. Mówi: „wolno przypuszczać” i „z tych a tych powodów jestem sceptyczny wobec wyjaśnień Lema”. A skoro tak, to raz na jakiś czas wyrywa mu się: „to jedna z moich ukochanych książek”, a nawet: „to była pierwsza nowa książka Lema, którą sam kupiłem w księgarni” – i nie mamy o to do niego pretensji, bo nie robi z siebie dodatkowego bohatera swojej książki, tylko dzieli się swoją pasją tak, jak dzielił się niepewnością.
Lojalnie podkreśla Orliński doniosłość powstającej równolegle pracy Agnieszki Gajewskiej „Zagłada i gwiazdy”. Nie znam, a wygląda na to, że powinienem przeczytać . W rezultacie jednak nie wiadomo, komu bardziej dziękować za ustalenia z pierwszych rozdziałów książki Orlińskiego, tych, poświęconych życiu rodziny Lemów w obliczu Holocaustu. To one chwytają czytelnika (za gardło? za głowę?), po czym chwyt nie ulega rozluźnieniu aż do końca całości. Potoczna wiedza o przeżyciach Lema w czasie wojny – przynajmniej moja – sprowadzała się do przekonania, że obdarzony przez los tzw. „dobrym wyglądem” Lem przeżył w miarę spokojnie okupację hitlerowską na aryjskich papierach (choć z biegiem lat ta wersja wydawała mi się coraz dziwniejsza). Szczegóły, które odtwarza tandem Gajewska/Orliński są wstrząsające. A podrzucane przez Orlińskiego fragmenty znanych mi przecież utworów Lema stają się w kontekście tych szczegółów nieomal oczywistymi echami tragicznych doświadczeń z epoki Shoah. Ba, oczywistymi, tylko że do tej pory w ogóle nie przyszło mi do głowy, by je tak interpretować…
Jeśli miałbym na coś narzekać, to na ostatnią część książki. Na tle barwnej i szczegółowej opowieści o życiu pisarza, uderza, że z chwilą, gdy Lem pisze ostatnią swoją powieść, zapał autora „Życia nie z tej ziemi” słabnie, albo może (raczej) zaczyna go krępować konieczność opowiadania o ostatnich 20 latach życia jego bohatera, które to lata są „jakby wczoraj” i, pisząc o nich, miałoby się może poczucie niedyskrecji wobec osób żyjących. W rezultacie na przykład zniknęły gdzieś okoliczności rozstania z „Tygodnikiem Powszechnym” po felietonie, w którym Lem już nazbyt jasno stwierdził, że największą katastrofą w dziejach ludzkości było ewolucyjne zwycięstwo krwiożerczego homo sapiens nad poczciwymi neandertalczykami, co już w żaden sposób nie dawało się pogodzić z antropologią chrześcijańską nawet w tak liberalnej wersji, jaką znamy z „TP” (wyznaję, że choć sprawę pamiętam dość dobrze, nie umiem jej dokładnie umieścić w czasie). Mam niejasne wrażenie, że takich wydarzeń, o których warto by opowiedzieć więcej, było po 1990 roku jeszcze trochę. Ale z drugiej strony nie mogę wykluczyć, że przemawia przeze mnie żal czytelnika, który w ciągu dwunastu godzin połknął tych czterysta stron i teraz mu przykro, że książkę już skończył.
Wiem za to, że przynajmniej do kilku utworów Lema muszę koniecznie wrócić, a do paru wreszcie dotrzeć. Bo choć podstawowy kanon ulubionych jego książek mam w miarę podobny do kanonu, sugerowanego przez Wojtka („Głos Pana”, „Solaris”, „Dzienniki gwiazdowe”, „Powrót z gwiazd”, „Cyberiada”, „Kongres futurologiczny”) – ale z zakłopotaniem uświadomiłem sobie, że kilka ważnych książek Lema mi umknęło.
Niech mi wolno będzie zamknąć ten pean na cześć biografii Lema pełnym zażenowania wyznaniem. W latach dziewięćdziesiątych redakcja „Polityki” zaprosiła kilku krytyków rozmaitych generacji, w tej liczbie mnie, do wymienienia dziesięciu ich zdaniem najcelniejszych książek napisanych po polsku w XX wieku. Byłem wówczas admiratorem Młodej Polski, natomiast Lem stanowił wtedy dla mnie przede wszystkim czułe wspomnienie z późnego dzieciństwa. W rezultacie na mojej liście znalazła się m.in „Pałuba” Karola Irzykowskiego (chyba też „Kosmos” Gombrowicza, „Rodzinna Europa” Miłosza, „Bramy raju” Andrzejewskiego i z pewnością coś Konwickiego), natomiast nie zmieściła mi się w tej dziesiątce nawet „Solaris”. Po kilku tygodniach „Polityka” zamieścila gniewny list pisarza, w którym zapamiętałem zdanie, że krytycy cenią sobie tak niezrozumiały rupieć, jak „Pałuba”, a wydawane w milionowych nakładach książki innych pisarzy lekceważą. Ta wzmianka o „Pałubie” dowodziła, że to między innymi ja znakomitego autora rozsierdziłem. Do dziś mi głupio; choć „Pałuby” pewnie bym bronił (zresztą, kto wie? dawno jej nie miałem w ręku), na pewno Lema bym na obecnie układanej liście nie pominął…