Kilkanaście lat wcześniej, zanim na studiach dowiedziałem się (z książki Eliadego) o koncepcjach czasu linearnego i kolistego, czułem, że lato – czy raczej po prostu: wakacje – to bardzo specjalny okres roku.
Wydaje mi się, że początkowo wyjeżdżałem z Warszawy z doświadczeniem prostej ekscytacji: na pewno stanie się coś niezwykłego. Ale ponieważ dość szybko zaczęliśmy z rodzicami jeździć w te same miejsca (początkowo do Żegiestowa, potem do Kołobrzegu), do tej nadziei na jakieś Przygody dołączyło szybko wrażenie, że kolejne wakacje stanowią bramę wyprowadzającą z normalnego strumienia czasu. Że jeden pobyt nad morzem (a wcześniej: w górach) od drugiego oddziela cienka zasłona, trochę podobna do błonki pęcherza, jaki z wigilijnego karpia wyciągała mama. Prawie: drapnąć paznokciem, a rozedrze się, ustąpi, i znajdę się w wiecznym teraz.
Oczywiście („oczywiście” dla racjonalnego umysłu) nigdy nic takiego nie następowało. Wracało się do domu i pierwsze dni września upływały w szczególnym pomieszaniu. Znów się nie udało, podpowiadał melancholijnie głos wewnętrzny, ale zaraz drugi sugerował, że przecież za rok będzie można podjąć kolejną próbę.
*
W tym roku miałem lato wyjątkowo bogate w wyjazdy. Poza corocznym pobytem na Mazurach i w Kołobrzegu pojechałem (w związku z książką, którą piszę) do Szwajcarii, potem uczestniczyłem w świetnej imprezie w Umbrii, a na koniec znalazłem się w… Pułtusku, gdzie zaproszono mnie na konferencję o sztuce narracji.
No i w tym Pułtusku… Któregoś dnia między referatami było trochę czasu na spacer po mieście. Zbiegiem okoliczności ekipa, która miała spacerować, wykruszyła się, i zostałem sam z pewną młodą literaturoznawczynią (nie z Polski zresztą). Idziemy i rozmawiamy, i nie ma w tym żadnego podrywu, a przecież sytuacja jest mimo wszystko, w jakimś dalekim, domyślnym planie, miło niejednoznaczna. Mężczyzna i młoda kobieta wędrują sobie przez urocze miasteczko, idą nad brzeg rzeki… I nad tą rzeką słyszę nagle:
– Jeśli pan się zmęczył, możemy usiąść na chwilę na ławeczce.
[Pauza na wydobycie się z nockdownu: jeden, dwa trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem… No dobrze, już.]
*
Kiedyś po lecie przychodziła jesień, zapowiedź zimy, wiosny i kolejnego lata, kolejnej okazji do znalezienia się poza strumieniem czasu. Tym razem jesień przybyła do mnie i wcale nie zamierza już sobie pójść. Przeciwnie: rozsiadła się wygodnie. Na tej ławeczce, psia ją mać 🙂
Ale żeby tak minorowo nie kończyć, jeszcze jedna anegdota z Pułtuska. Z Umbrii wróciłem z rzadkim u mnie poczuciem, że tam, gdzie byłem, jest tak pięknie, a tutaj… „Że aż pękają oczy”, jak śpiewał Kazik. Tymczasem w ramach atrakcji dodatkowych urządzono dla uczestników konferencji krótki rejs… gondolą. Wsiadamy. Widoki takie, jak na załączonym obrazku. I nagle słyszę, jak uczestnik z Brazylii woła po angielsku: „Boże, takie widoki… i nie ma moskitów ani krokodyli, i nikt do mnie nie strzela z brzegu! Jak ja kocham Europę!”.
Więc nie przesadzajmy z kompleksami. W końcu nie ma u nas krokodyli.