Formułowanie myśli nieraz na próbę, żeby zobaczyć, jak wyglądają z zewnątrz – a tak myślę często o tym blogu, prowadzonym już od 13 lat – powinno pozwalać na nabranie do nich dystansu. Więc skoro jedna, z której bardzo dawno temu już się tutaj chyba zwierzałem, nie daje mi znowu spokoju, to znaczy, że egzorcyzm nie pomógł. Może pomoże teraz, za drugim razem.
Trudno tę myśl uchwycić, leży ona na polu minowym. Więc najpierw wstęp. W moim domu rodzinnym za jedną z najbardziej kompromitujących cech uchodziło zarozumialstwo. Krył się w tej przestrodze pewien paradoks: w gruncie rzeczy sprawa przedstawiana była tak, jakby zdradzanie się przed kimś ze swego poczucia „lepszości” oznaczało ujawnienie swojej „gorszości” – i odwrotnie. Przy czym było wszystko jedno, czego dotyczyło to poczucie, a nawet, czy miało ono jakiś związek z rzeczywistością, czy też stanowiło wyraz nieskrępowanej faktami miłości do samego siebie… Pewnie dlatego jako nastolatek z taką satysfakcją w zeszyciku ze złotymi myślami zapisałem czyjś aforyzm, że „wielcy ludzie są dumni, mali – zarozumiali”, którego to zapisu mimo zażenowania nie umiem zapomnieć. Choć w gruncie rzeczy żadnego problemu realnie nie rozwiązywał – bo kto jest w stanie rozpoznać obiektywnie (?), do której kategorii się zalicza?
Nie myślałem o tym przez całe lata, bo z biegiem czasu spotykałem wielu ludzi, których podziwiałem za rozmaite przymioty – i stopniowo odkrywałem dwie cechy ludzkości, które (jak mi się długo zdawało) problem „zarozumialstwa” czyniło nieaktualnym. Po pierwsze: że ludzie są rozmaici, mają rozmaite zalety, i nie ma sposobu ułożenia z nich jakiejś jednolitej hierarchii: ktoś doskonały w jednej dziedzinie, jest słabszy w innej. Więc na przykład znakomity na boisku Robert Lewandowski zapewne nie wytrzymałby konkurencji z Robertem de Niro w aktorstwie, a świetna malarka Agata Bogacka, skłoniona do występów piosenkarskich, może już taka świetna by nie była (choć kto wie) – i tak dalej. Po drugie, że w tych dziedzinach, w których staram się być dobry, jest wystarczająco dużo ludzi lepszych ode mnie, żeby nie przesadzać z czułymi myślami na własny temat. Nie mam talentu Olgi Tokarczuk czy Doroty Masłowskiej w prozie, nie jestem tak dobrym radiowcem, jak Piotr Kaczkowski czy Marcin Zaborski, w dydaktyce nie osiągnąłem z pewnością poziomu mojego śp. polonisty z liceum, Ireneusza Gugulskiego (albo mojego śp. ojca) i tak dalej. Choć nieźle uczę, prowadzę przyzwoite audycje radiowe, mam nadzieję, że zdarza mi się czasem coś interesującego napisać – i w każdej z tych dziedzin wydaję się sobie… nieostatni. Przynajmniej tak to widzę, i nawet jeśli w tym ostatnim zdaniu miałbym się mylić, akurat tego rodzaju błąd jest dozwolony: myśleć o swojej pracy „jestem w tym niezły”, bez nadmiernego przydechu, ale i bez odmawiania swojej pracy jakiejkolwiek wartości, to dobre prawo każdego.
Ba, tylko że pewnego dnia wymyślono internet… Sieć ma mnóstwo zalet, bez dwóch zdań. Fascynujące jest to, że zlikwidowała ona podstawowy dla poprzednich mediów podział na nadawców i odbiorców komunikatu. Z rozwojem technologii i towarzyszącym jej spadkiem kosztów doszło do nieomal pełnej demokratyzacji wymiany myśli. Publikujesz jakiś tekst i niemal natychmiast z autora zamieniasz się w czytelnika (komentarzy). Każdy może z tobą wejść w dyskusję.
No właśnie, tylko że przypomina to jednak ten stary żarcik, że w Anglii któregoś dnia ogłoszą: „Przechodzimy na ruch prawostronny, najpierw autobusy”. Struktura komunikacyjna jest bowiem radykalnie demokratyczna, gdy dystrybucja wiedzy i kapitału kulturowego demokratyczna wciąż nie jest (i pewnie nie będzie). Czyli, mówiąc wyraźnie: polemizować z tobą może KAŻDY, czy się zna na tym, na czym ty się (trochę jednak) znasz, czy też nie ma o tym pojęcia. Na domiar złego, wraz z rozpowszechnieniem się nowych mediów rozpowszechniło się przekonanie, że skoro mogę upublicznić własne zdanie na dowolny temat, to tym samym moje zdanie na dowolny temat jest ważne i ciekawe dla bliźnich. I tu powrócił mój kłopot sprzed lat.
Bo wiele komentarzy internetowych powstaje oczywiście za sprawą ludzi, których wrażliwość, mądrość, czy też i wiedza każe czytać ich słowa z zainteresowaniem. W dodatku człowiek musi zdawać sobie sprawę, że jeśli ironicznie pisze wyżej „moje zdanie na dowolny temat jest ważne i ciekawe dla bliźnich”, to przecież nie może wykluczyć, że pokusa działa i w jego przypadku, że być może (a nawet na pewno) odzywa się czasem niepotrzebnie i w kwestiach, które wykraczają poza jego kompetencje. Ale z drugiej strony bywają komentarze, za którymi stoi chyba jednak WYŁĄCZNIE zuchwałość, bezbrzeżne zadufanie i jeszcze większa ignorancja. Pisane na zasadzie: nie znam się, ale się wypowiem.
I teraz pytania: czy zawsze trafnie odróżniamy pierwsze od drugich? A jeśli tak, to jak wobec tych drugich należy się zachować, żeby samemu nie wyjść na zadufka? Jestem świeżo po odkryciu pod jednym z moich tekstów (na stronie KODuj24.pl) polemiki, której autor z całą dezynwolturą deklaruje nieznajomość paru ważnych autorów współczesnych, po czym zaczyna mnie pouczać, na czym polega ich pozorna (!) wielkość i w jaki sposób tworzą się – oczywiście wyłącznie na zasadzie „kolesiostwa”, bo tyle ten ktoś jest w stanie ogarnąć myślą – hierarchie literackie. Nie jest to nawet tekst hejterski; czytając go miałem jedynie wrażenie, że napisał go pewny siebie głupiec, szczerze przekonany, że głupi nie jest.
Jak się zachować? Jeszcze kilka lat temu byłbym przekonany, że należy zmilczeć. Tylko że tę metodę sprawdzili najpierw specjaliści od wypadków lotniczych, w związku z katastrofą pod Smoleńskiem, a potem jeszcze i lekarze, w związku z ruchem antyszczepionkowym. Skutki znamy. Zwyczajnie boję się, że brak reakcji stwarza wrażenie, jakoby ustępowało się przed siłą argumentów. Tylko jak w takim razie reagować, skoro podjęcie dyskusji legitymizuje w oczach postronnych naszego dyskutanta? Milczymy, wychodzi na to, że nas przekonał. Polemizujemy – wychodzi na to, że mógłby nas przekonać, że dyskusja z nim nie jest tym, czym jest, czyli stratą czasu.
A przy tym najbardziej autentyczna reakcja brzmiałaby: „proszę pana, bardzo mi przykro, ale nie ma pan cienia kompetencji, które ja w jakimś stopniu mam; proszę najpierw choć trochę się douczyć”? Przyznajmy: fatalnie to brzmi.
Jeszcze gorzej brzmi myśl następująca: przed wynalezieniem internetu żyliśmy w izolowanych od siebie środowiskach, biletem wstępu do niektórych była jaka-taka wiedza ogólna. Miało to mnóstwo wad, ale tę zaletę, że chroniło nas przed podobnymi dylematami. A teraz internet czyni z nas wszystkich, w gruncie rzeczy, nauczycieli – w szkole, w której uczniowie nie uznają autorytetów i uważają, że sami wszystko świetnie wiedzą.
No dobrze, ale czy poddawanie się takim myślom nie oznacza, że należałoby wrócić do domu rodzinnego i jeszcze raz posłuchać przestróg mamy i taty?
(rysunek, oczywiście, Alberta Uderzo)