Pół roku temu zawiesiłem prowadzenie tej strony. Dziś wracam, trochę w innej roli, ale jednak.
Z moją stroną internetową było tak: w 2004 roku byłem przekonany, że zakładam witrynę dla moich powieści. Ale, choć publikowałem wtedy sporo, średnio jedną książkę rocznie, zdawałem sobie sprawę, że jeśli pod adresem internetowym coś nowego pojawia się raz do roku, to tak, jakby ten adres nie istniał. Więc dołożyłem blog, żeby coś się działo. No i dość szybko ogon zaczął machać psem.
Dziś, prawie 20 lat po debiucie powieściowym, uważałbym tę ścieżkę życiową za chwilowo lub trwale zamkniętą, gdyby nie to, że właśnie zyskałem grono serdecznych czytelników w… Rosji. Sprawiła to prof. Jelena Kozmina, literaturoznawczyni z Jekaterinburga, mająca do moich dwóch książek, przełożonych na rosyjski (i trzeciej, którą przeczytała już po polsku) tak entuzjastyczny stosunek, że – daj, Panie Boże, mieć takich odbiorców w kraju. Przy całym lęku przed Putinem ciągnie mnie do duchowości wschodniej, zirytowany na katolicyzm w Polsce myślę nieraz z czułością o prawosławiu (ci, którzy znają prawosławie od środka, mają odwrotnie…), więc może nie ma co się znowu tak dziwić.
Niemniej w życiu zawodowym lubiłem i lubię robić trzy rzeczy (kolejność nieznacząca): pisać, prowadzić audycje radiowe i uczyć. Szczęściarz – gdyż w chwili, kiedy z pierwszymi dwiema chwilowo (?) wyhamowałem, pozostała trzecia. Wróciłem do prywatnego liceum, które 17 lat temu zdradziłem dla radia, i wygląda na to, że ta przerwa zmieniła nie tak wiele lub nic. Jest to fascynujące zajęcie. I w tych właśnie okolicznościach zgłaszam się tutaj znowu. Może zechcą Państwo wrócić do tego bloga (blogu), kto wie.
Ten wpis zmierza do swojego głównego tematu (nie za szybko), ale muszę jeszcze – w ramach rekapitulacji – opowiedzieć o czymś niewesołym. Te minione pół roku to był dla mnie okres strat. Tylu ważnych dla mnie ludzi odeszło na zawsze, że nie wyliczę wszystkich. Ale o kilku wypada mi wspomnieć. O Uli, uroczej absolwentce naszego liceum, nauczycielce, która zginęła tragicznie w lipcu. O mojej Mamie, którą w końcu sierpnia zabrała z tego świata drobna, zdawałoby się, kontuzja kolana: Mama rozsypała się w szpitalu w ciągu dziesięciu dni. O moich dwóch wspaniałych nauczycielach z okresu studiów: o prof. Tadeuszu Komendancie, którego wielbiłem tak bardzo, że aż musiałem się w pewnej chwili zbuntować, by nie zostać jego słabą kopią, i o prof. Andrzeju Z. Makowieckim, moim opiekunie w ramach indywidualnego toku studiów, promotorze mojej pracy magisterskiej i szefie w Zakładzie Pozytywizmu i Młodej Polski, świetnym wykładowcy i jednym z najsympatyczniejszych ludzi, jakich znałem. O Michale Morawskim, wielokrotnym gościu mojej audycji „Trójkowy Wehikuł Czasu”, który był dla mnie przewodnikiem po latach 60. i środowisku ówczesnych studentów, warszawskich bigbitowców. Był on postacią tak niezwykłą, że chciałem napisać książkę, która by krążyła wokół jego zadziwiających doświadczeń z młodości. Nie znalazłem wydawcy. A teraz przepadło.
Postawię gwiazdkę, bo zrobiło się Ponuro, a przecież dzisiaj jest radosny dzień.
*
Obawiam się, że najlepsza rzecz, jaką w życiu napisałem, jest niepublikowalna: to mój dziennik intymny z lat 1994-1995, który pisałem gorączkowo w ramach autoterapii po rozpadzie mojego pierwszego małżeństwa. Nosi tytuł „Podróżnik” i liczy sobie 900 stron znormalizowanego maszynopisu. Starałem się go pisać bez autocenzury. Zgoda: autocenzura jest odruchem zbyt głęboko w nas osadzonym, żeby ją wyłączyć całkowicie. Ale kiedy dziś do niego zajrzałem, stwierdziłem, że trochę jednak się udało: okoliczności były specjalne (depresja reaktywna, jak teraz myślę) i w rezultacie bohater „Podróżnika” jest chwilami żałośnie szczery i nieraz okropnie śmieszny. Zwłaszcza rżałem jak koń, odkrywając kolejne afery amoryczne, w które był popadał, powtarzając co chwila, że żadna go nie chce. Niestety życie społeczne podobnej szczerości nie wybacza, więc muszą mi Państwo uwierzyć na słowo.
A sięgnąłem po ten tekst, bo dzisiaj Olga Tokarczuk odbiera nagrodę Nobla, a ja pamiętałem, że zapisałem tam okoliczności naszego poznania i myślałem, że ten fragment da się tutaj wkleić. Ale nic z tych rzeczy; pogrążony w czarnej melancholii zostałem wysłany na zjazd młodych pisarzy Europy Wschodniej do Pécs (zaprotegował mnie tam, zdaje się, Krzysztof Czyżewski), w samolocie poznałem autorkę „Podróży ludzi księgi” i zrobiła na mnie takie wrażenie, że obszerny passus o niej zaczyna się od słów: „Mój dobry anioł okazał się rudą dziewczyną o krótko przycięty włosach i czaszce nieco za dużej do filigranowego ciała, imieniem Olga” (przyznaję, że stylistyka tego zdania może po przechwałkach z poprzedniego akapitu nieco peszyć, ale histeria miesza się tam na szczęście z humorystyczną trzeźwością). Potem jest może nawet mocniej, bo rzeczywiście rozmowy z nią, buddyjsko-jungowska mieszanka, którą mnie częstowała podczas tej kilkudniowej podróży na Węgry, postawiły mnie na nogi. Parę „dołów” jeszcze później zaliczyłem, ale początek rekonwalescencji został zrobiony. I zaczęła się intensywna znajomość, głównie, choć nie wyłącznie, listowna (ciekawe, że kiedy przestawiliśmy się na maile, intensywność spadła).
Więc dziś ten Nobel dla niej zamierzam uczcić szampanem. Uczciwie mówiąc: towarzyszy mi może lekki smuteczek, że w tym młynie, w którym Olga od dwóch miesięcy tkwi, starzy znajomi znaleźli się trochę na obrzeżach. Ale że młyn gigantyczny i sytuacja, co się zowie, nadzwyczajna, więc i smuteczek nieduży. Olgo, dokładam do licznych gratulacji i uścisków także moje. Zasłużona korona dla dobrego anioła – czego więcej chcieć?