Już bym chciał, żeby nie było tak nostalgiczne, ale co poradzić.

Był rok 1975, jesień. Zaczynałem siódmą klasę szkoły podstawowej. Pojechałem z mamą na Ścianę Wschodnią po prezent imieninowy dla ojca, a że ojciec – Andrzej, więc musiało to być pod koniec listopada. Nie było zimno, ale padało. I musieliśmy wyruszyć późno, bo w tym wspomnieniu jest całkiem ciemno. Świecą tylko latarnie i neony. Co zresztą sprawiało na mnie wrażenie, że moje miasto jest światową metropolią. Wyglądało lepiej, niż za dnia. Zwłaszcza, że kolorowe błyski odbijały się w mokrej jezdni, migotały w smugach deszczu, słowem – centrum mrugało do mnie zewsząd alfabetem Morse’a. 

Na parterze  domu towarowego Junior był wtedy Klub Międzynarodowej Prasy i Książki, skąd – droga młodzieży – wzięła się dzisiejsza nazwa „Empik”. Ale wówczas była to jeszcze przede wszystkim czytelnia prasy zagranicznej, przy której znajdował się niewielki sklep z książkami i płytami. W planie było kupienie tacie ode mnie jakiegoś krawata, ale do sprawdzenia nowości książkowych mama była zawsze pierwsza i chyba dlatego tam po drodze zajrzeliśmy. A w sprzedaży była akurat debiutancka płyta (winylowa) jakiegoś polskiego zespołu, ktoś ją chyba przesłuchiwał, a może ekspedienci postanowili zwrócić na ten debiut uwagę i sami ją nastawili. Dość, że wśród mokrych jesionek i palt, w nieco upiornym, zielonkawym blasku świetlówek, od którego po wejściu mrużyło się oczy, usłyszałem potężne brzmienie, w którym było tyleż rockowych rytmów, ile orkiestrowego patosu (ta „orkiestra” to był chyba zresztą melotron, elektroniczny instrument udający smyczki). Bywałem nieraz z rodzicami w filharmonii, w operze, muzykę poważną słyszało się w telewizji czy w radiu, i akurat zacząłem być wrażliwy na brzmienie potężnej symfoniki: Beethoven, Wagner, Verdi, te rzeczy. Po latach stało się dla mnie oczywiste, że tamta płyta rezonowała właśnie z tym upodobaniem, świeżym, jeszcze nie nazwanym świadomie, które później, na początku studiów, zaowocowało histerycznym uwielbieniem dla uwertury z „Tanhäusera”. Wtedy nie umiałbym tego nazwać, zresztą się nad tym nie zastanawiałem, po prostu mama poszła do regałów z nowościami książkowymi, a ja zamarłem, popychany przez klientów, i czułem, że to jest jedna z takich chwil, które się zapamiętuje na długo. Potężne plamy nisko grających smyczków (ustaliliśmy już, że to był melotron…) oraz organów, grzmoty perkusji, łkanie gitary elektrycznej, chór kobiet w tle i zachrypnięty głos wokalisty – to wszystko przenosiło mnie w jakiś lepszy świat, w którym rozważa się kwestie Ostateczne, a nie klasówkę z geografii i skłonną do gniewu woźną, która goniła nas za brak kapci. Zdawałem sobie sprawę, że nie wypada domagać się od mamy zakupu płyty dla mnie, skoro wyszliśmy po prezent dla ojca. Ale zapamiętałem białą okładkę ze srebrnym kwadratem, w który wpisana była nazwa zespołu i tytuł, i nazajutrz – korzystając ze zdobytego niedawno prawa do samodzielnego poruszania się po mieście – pojechałem już sam, kupić pierwszą „dorosłą” płytę w moim życiu. Poszły na nią wszystkie pieniądze ze skarbonki i chyba dołożyła mi coś jeszcze siostra (która zawsze była lepsza w oszczędzaniu).  

Zespół nagrywał potem rozmaite płyty, lepsze i gorsze; działał długo, pod koniec miewał zawrotnie popularne przeboje, które nie tylko dla mnie pobrzmiewały odrobinę dancingiem, że do tańca trzeba dwojga – śpiewał wokalista – albo że wszyscy święci balują w niebie, nie, to nie były moje klimaty. Więc w rezultacie nie dziwię się, że na dzisiejszą żałobę mnie podobnych młodsze pokolenia patrzą prawdopodobnie bez zrozumienia. Ale ja tym facetom z Lublina zawdzięczam listopadowy wieczór. Kilka sporów z rodzicami, którym się moi ulubieńcy „czeguś” bardzo nie podobali (choć odkryte kilka miesięcy później SBB bulwersowało ich jeszcze bardziej). Wyobrażenia kosmicznych pejzaży („Galaktyk chłód, obcych światów blask, gardło złoty dusi pył, gorycz sięga dna” – to ze suity „Szalony koń”). Wzruszenie, kiedy mogłem z nimi porozmawiać w audycji Trójkowy Wehikuł Czasu, z okazji czterdziestolecia debiutanckiej płyty, niestety tylko przez łącza, nie oko w oko. Nie mówiąc o paru piosenkach, nagranych z Izabelą Trojanowską, Urszulą, Zdzisławą Sośnicką, piosenkach, które weszły na ścieżkę dźwiękową moich lat osiemdziesiątych.

Romuald Lipko, 1950-2020. RIP.  

Udostępnij


O mnie



  • Pamiętam jak w Pile w 1975 likwidowano rozległy cmentarz niemiecki, wykopywano trumny (większość z nich w dalszym ciągu połyskiwała błyszczącym lakierem), ustawiano je w stosy po kilkanaście sztuk i palono.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes