Ten film miał składać się z czterech części, każda utrzymana w innej konwencji: pierwsza stanowiła thriller, druga melodramat, trzecia science-fiction, a czwarta komedię. Przez krótki czas rodzice nie rozumieli, dlaczego nastolatek nagle bez szemrania wynosi śmieci: tymczasem każde wyjście z domu oznaczało, że w imaginacyjnej telewizji, nadającej program w jego głowie, pokazywano zwiastun, do którego piosenkę „Znikąd” śpiewała Halina Frąckowiak. Lubił występować w tym zwiastunie, przy okazji wymyślał szczegóły dzieła, mającego niewątpliwie zrewolucjonizować światową kinematografię. Zdarzało mu się tak zapamiętać, że wracał ze śmietnika z pełnym kubłem i, oprzytomniawszy dopiero u wejścia na klatkę schodową, musiał iść jeszcze raz.
Czterdzieści pięć lat później rozległa epoka tamtych wyobrażonych filmów, a też powieści, którymi pracowicie zapełniał stukartkowe zeszyty, zrobiła się krótka i ciasna. Raptem pięć lat wcześniej odbyła się ostatnia wigilia z babcią, która pół roku później zniknęła. Został mu po niej (po wigilii i po babci) metalowy model samochodu Rolls-Royce Silver Ghost z 1907 roku, luksusowa zabawka zakupiona przez Mikołaja w którymś ze „sklepów z towarami pochodzenia zagranicznego”, potocznie zwanych komisami. Stoi teraz na biurku jak młynek Misi z „Prawieku i innych czasów”, artefakt z Atlantydy, naszyjnik z Titanica. Ojciec powoli przestawał być gościem, przybywającym z rzadkimi wizytami z Instytutu Onkologii, i pomieszkiwał w domu coraz dłużej. Za pięć lat rozpocznie się karnawał Solidarności, a pierwsza dziewczyna (no, powiedzmy druga, nieszczęśliwych miłości nie licząc) przeczyta nastolatkowi na skwerze pod wolską gazownią fragment nieznanej mu książki, mówiący, że „jeżeli drugi człowiek jest ciemną tajemnicą, trudno go pokochać, ale jeśli nie ma w nim nic z tajemnicy, również kochać go niepodobna…”. Po następnych pięciu latach umrze nagle ojciec, po kolejnym roku chłopiec, nucący tymczasem w drodze do śmietnika „Znikąd” Haliny Frąckowiak, ożeni się, a potem minie kolejnych siedem lat i zostanie sam. Co to za epoki: po pięć, po siedem lat? Pięć lat temu nowe waadze Polskiego Radia wyrzuciły właśnie ze stanowiska dyrektora Trójki Magdę Jethon, zamiast dać jej medal za przekroczenie poziomu ośmioprocentowej słuchalności, najlepszej od 1989 roku (obecnie słuchalność Trójki to dwa i pół). Gniew mi nie mija, skracając dystans. Rok temu nie było jeszcze Radia Nowy Świat, a sporadycznie widywane na ulicach maseczki kojarzyły się tylko ze smogiem. Szybko to wszystko idzie. Tamten nastolatek za dziewięć lat od dziś uzyska uprawnienia emerytalne. Jeżeli dożyje.
Biografia układa mi się jak tamten film, bywały okresy melodramatu, komedii, czasem thrillera; teraz jestem zdecydowanie na etapie dystopijnej s-f. Mam nadzieję, że reżyser przewiduje jeszcze jakieś sequele. Tymczasem trwa sprzątanie dekoracji po sekwencjach już zrealizowanych i wycofywanie z planu aktorów, którzy już zagrali swoje role. Ale są nowi aktorzy i nie ma co ich dosmucać perspektywą końca, skoro dla nich to dopiero początek. Wychodzenie ze śmieciami nam się skomplikowało, bo teraz trzeba dźwigać po kilka worków, a to ze szkłem, a to z plastikiem i metalem, a to z „bio”; nieoczywistości są dla urodzonych znacznie później ode mnie oczywistościami, oczywistości są dla nich tajemnicze. O co nam chodziło, czy aby o to, do czego doszliśmy, publicznie i prywatnie? Po latach powtarzania, że trzeba wyczuwać ducha czasu, zmieniłem się w wywoływacza duchów: z pasją montuję co tydzień dźwięki, mające wywołać wrażenie, że można podróżować w czasie i usłyszeć świat sprzed lat – warkot tamtych samochodów, dzwonienie tamtych próbówek z laboratorium, szum kroków ludzi, którzy zdążyli już dawno dotrzeć, dokąd szli. Bez narzekania: robię to, co lubię, i dostaję za to pieniądze. „Still alive!” (niepokojące podobieństwo do malarskiego określenia „still life”), to chyba okrzyk, który w finale „Człowieka z blizną” powtarza Tony Montana (Al Pacino). …Uparcie nie dawać się wykreślić z obsady, uczestniczyć w kolejnych odcinkach serialu, bo to oczywiście serial, nie film kinowy. Cholernie ciekawy w gruncie rzeczy, nawet jeśli pomysły scenarzysty, jak to po kilkuset odcinkach, zaczynają być, na mój gust, nieco zbyt dziwaczne. Oglądać, grać choć epizodyczną rolę; jeżeli świat byłby ciemną tajemnicą, trudno go pokochać, ale jeśli nie byłoby w nim nic z tajemnicy, również kochać go by się nie dało, a przecież kocham go, nie oszczędzając, zaciekle, nie przejmując się, czy aby to miłość odwzajemniona, usiłując nie poddawać się podobnym wątpliwościom. „Tak, chcę tak” – te rzeczy. Czego i Wam życzę.