Do tej sceny lubię wracać myślami dość często, by się wytarła, i teraz, poddawana co pewien czas zabiegom konserwatorskim, zawiera podejrzanie wiele szczegółów. Ale trudno. Jest jesień 1975 roku. Zasadziłem się z magnetofonem przy audycji Muzyczna Poczta UKF, licząc, że nagram kolejną porcję piosenek. A tu odzywa się prowadzący Tadeusz Sznuk i mówi z zakłopotaniem, że nie sprawdził, co nadali jego koledzy godzinę wcześniej, więc posłuchamy raz jeszcze pierwszej części długiego utworu Mike’a Oldfielda… I w tym momencie pada niezrozumiałe słowo, które zapisałem jako „Amadeon”, sądząc chyba, że skoro istnieją Amadeusz i Pigmalion, to widocznie istnieją również Amadeon i Pigmaliusz. Po czym włączyłem „record” i „start”, zaczęła się muzyka, a ja, trzynastoletni, zakochałem się na amen.
Tu konieczna jest dłuższa dygresja. Wczoraj w jednym z odwiedzanych przeze mnie zakątków internetu wybuchła kolejna odsłona nieśmiertelnej dyskusji, jak można lubić płyty zespołu Pink Floyd. Doświadczenie uczy, że firmuje on właściwie wszystkie utwory, tworzące nurt, zwany kiedyś „rockiem symfonicznym” – dziś raczej: „art rockiem” lub rockiem progresywnym – więc Oldfield jest tam zawsze jakoś w tle. Niewygasła przez lata, granicząca z obsesją niechęć miłośników muzyki punk do „rocka symfonicznego” zastanawiała mnie na tyle długo, że wypracowałem sobie teorię, skąd się bierze. Otóż sądzę, że napędziły ją dwa mechanizmy.
Pierwszy wynika z perspektywy klasowej, a raczej z klasowego teatrzyku. Otóż w naszych rocznikach (przełom lat 50. i 60.) wytworzył się dość osobliwy stosunek do kultury inteligenckiej. Owszem, wstyd nam było nie znać „Czarodziejskiej góry” i „Mistrza i Małgorzaty”, ale z drugiej strony ten świat inteligencko-mieszczańskich fumów w realiach środkowego PRL-u tyleż imponował, co drażnił. Wielu z nas – dotyczyło to chyba raczej chłopców – przybierało zatem pozę proletariuszy-barbarzyńców. Z uderzającą konsekwencją najchętniej, w realiach warszawskich, robiły to dzieciaki z pięknych dzielnic, z Żoliborza, Górnego Mokotowa i Saskiej Kępy, do których, jako mieszkaniec naprawdę robotniczej Woli, miałem (oczywiście również z powodów klasowo-geograficznych, bo pewnie, że wolałbym mieszkać na Sadach Żoliborskich, niż na Czystem) stosunek pełen rezerwy. No więc stawiam tezę, że namaszczone i patetyczne brzmienie „Dark Side of the Moon” padało ofiarą tego marzenia, żeby będąc synem, powiedzmy, profesora matematyki czy teatrologii uchodzić za kulturowego pobratymca brytyjskich dokerów.
Drugi mechanizm był związany z potrzebami estetycznymi. Rock, jak wiadomo, w ogóle z punktu widzenia klasycznej muzykologii jest muzyką dość prymitywną; ale już punk rock stawiał sobie wręcz za punkt honoru ranić uszy, wychowane na Brahmsie, Czajkowskim czy Mahlerze. Dlatego przypuszczam, że entuzjastom punka w ogóle nie chodziło o muzykę, tylko o czystą energię (energię mniej lub bardziej szczerego gniewu) – i zresztą te nieliczne utwory nurtu, które także na mnie robiły wrażenie, były właśnie raczej pozamuzycznymi gestami artystycznymi, niż muzyką. Słyszałem w nich, innymi środkami wyrażone, powtórzenie „4’33” Cage’a: jak tam cisza, tak tutaj hałas wyrażał zrzucenie figur ze stolika, na którym grało się w około-filharmoniczne gry. Bo gdyby na chwilę zapomnieć o istnieniu muzyki klasycznej, która osiągnęła w ostatnich 200 latach poziom niebywałego wyrafinowania, to przecież w dziedzinie melodyki czy harmonii oczywiście, że nie da się serio dowodzić wyższości „Never mind the Bollocks” nad „Wish You Were Here”. Ani nad „Ommdawn”.
Wracam do Oldfielda. Że „Amadeon” to „Ommadawn”, dowiedziałem się po paru latach. Ostatnio przypadkiem natknąłem się na historię tego utworu i wyjaśniło mi się, co na zakończenie strony A albumu śpiewa jakiś głos.
„Ommadawn” nagrywał Oldfield niedługo po śmierci swojej matki, wychodząc z przygnębienia. Miał na swoim koncie wielki sukces debiutanckiego albumu „Tubular Bells” (1973) i słabo ocenianą drugą płytę „Hergest Ridge” (1974). W tej sytuacji trzeci album stanowił artystyczne albo-albo: gdyby jego sprzedaż i recenzje przypominały wyniki „Hergest Ridge”, Oldfield zostałby na zawsze twórcą „Dzwonów rurowych” – i niczym więcej. Muzyk zaczął więc pracę – i pod koniec nagrania pierwszej części kompozycji okazało się, że trafiła mu się wadliwa taśma, tracąca szybko właściwości magnetyczne. Udało się ją przekopiować, ale Oldfield postanowił zrealizować wszystko jeszcze raz, trochę inaczej. Ta pierwsza wersja ukazała się po latach jako „Ommadawn Lost Tape” i każe mi dziękować Bogu za techniczną niedoróbkę. Owszem, znając wersję ostateczną prawie na pamięć, słucham „Lost Tape” z ciekawością i frajdą, no, ale wystarczy powiedzieć, że nie kończy się ona niesamowitym, orgiastycznym finałem, jak strona A płyty wydanej przed laty.
Oldfield chciał, żeby w pewnej chwili rozległ się głos (głosy?), śpiewający niezrozumiały tekst. Zafascynowany folklorem celtyckim (co zresztą w wielu jego kompozycjach, także w tej, słychać), zamarzył sobie, żeby to było po irlandzku, i poprosił Clodagh Simonds, z którą pracował, żeby powiedziała mu coś w tym języku. Ale co? I wtedy Oldfield rzucił trzy zdania, które akurat przyszły mu do głowy, zanotował tłumaczenie Simonds ze słuchu, tak, jak je zrozumiał – rozmawiali przez telefon – używając angielskiej (!) pisowni, ale że brzmiało to jeszcze za mało tajemniczo, pierwsze dwa wersy zapisał na odwrót. Wyszło tak:
Ab yul ann idyad awt
En yab na log a toc na awd
Taw may on omma dawn ekyowl
Omma dawn ekyow.
Gdyby wyobrazić sobie, że w roli języka irlandzkiego wystąpiłby polski, musiałoby to wyglądać tak:
Cku w woosh nye smatch shpeeta ta
Ski zmee cko mle ye pee teck co
A ya gwoopietz pod shpye vooye
Pod shpye vooye ya.
(Z pierwszymi dwoma wersami – „Tata śpi smacznie w łóżku, kotek pije mleko z miski” – zrobiłem to samo, co Odlfield, to znaczy zapisałem „angielską” ortografią i odwróciłem kolejność sylab w każdym wersie; pozostałe dwa wersy – „A ja głupiec podśpiewuję, podśpiewuję ja” – też, jak on, potraktowałem jedynie „angielską” ortografią).
„Ommadawn” nie odniósł sukcesu na miarę „Tubular Bells”, ale jednak znalazł się w dwusetce najlepiej sprzedających się płyt Billboardu, a w zestawieniu UK Charts znalazł się na miejscu czwartym. Płyta ukazała się 25 października 1975 roku… I tu zaczyna się coś, co najbardziej lubię, choć to oczywiście trochę drażniące. Jak to: 25 października??? To w Trójce nadano ten album natychmiast (pamiętam, że zdarzyło się tak z „Dark Side…”, ale nie mogła to być chyba reguła)? Czy jednak minęło parę tygodni, ale w takim razie nie nagrałem tego utworu jesienią, a dopiero zimą? Przecież jednak pamiętam, jak w kółko i w kółko nastawiałem sobie „Amadeona”, aż wystartowała mi wyobraźnia i zacząłem gorączkowo zapełniać stukartkowy zeszyt powieścią o niejakim Amadeonie, narażając się na powracające pytanie mamy: „kiedy odrobisz lekcje?” (klasyczne cierpienia nastoletniego twórcy). I to przez cały czas była jesień – ale okazuje się, że nie mogła to być jesień. Tata śpi smacznie w łóżku, kotek pije mleko z miski. Kotek śpi, a tata pije. Pamięć robi nas w konia (puentą płyty jest piosenka „On Horseback”).