Gdyby żył, w roku mojego urodzenia miałby raptem 58 lat, ale to, że zginął na wojnie, odsyłało go w przeszłość baśniową. Miał status, mniej więcej, szewczyka Dratewki albo Zawiszy Czarnego, by już o dinozaurach nie wspominać. Wiedziałem, że zginął w obozie jenieckim, i to czyniło go postacią symetryczną dla drugiego mojego dziadka, którego zamordowano w Auschwitz. W domu właściwie się o nim nie mówiło; o ile dziadek Sosnowski bywał bohaterem jakichś opowieści z dzieciństwa mojego ojca, nieczęsto, ale bywał, o tyle jedyna opowieść o dziadku Walczaku rozgrywała się… po jego śmierci. Opisałem ją nawet w „Fafarułej”, prawie bez zmian, tak, jak mi ją przekazała mama. Jakoby wrócił do babci po wojnie, kiedy mama jeszcze spała, porozmawiał z nią, po czym nagle się rozwiał. Babcia, dodam, była chyba osobą mocno stąpającą po ziemi – a moja matka na pewno – więc halucynacja musiała być niezwykle plastyczna i plastycznie mamie opowiedziana. O ile nie stanowiło to wszystko dziwacznego zmyślenia, mającego być terapią dla tęskniącej za ojcem córki, bo i to możliwe.
Dziwności związane z dziadkiem Walczakiem zacząłem odkrywać niedługo przed odejściem mojej mamy – i były od razu tak dziwne, że nie ośmieliłem się z nią o nich dokładnie porozmawiać. Okazało się, że nie zginął w obozie jenieckim, a nie przetrwał forsownego marszu ewakuacyjnego oflagu IIC-Woldenberg. W internecie natknąłem się niespodziewanie na relację, jak słaniającego się na nogach, cierpiącego na dezynterię Józefa Walczaka dobił pod Barlinkiem (Berlinchen) żołnierz z niemieckiej eskorty. Pochowano go w tymże Barlinku. Babcia podobno wiedziała o tym; to, że nie zdecydowała się na drogą ekshumację, jest dla mnie jeszcze do pojęcia; czego nie rozumiem, to że nigdy nie pojechała na jego grób i nie zrobiła tego także moja mama. Co więcej, przed laty byłem w Barlinku na spotkaniu autorskim, i mama nie zająknęła się o tej historii – choć możliwe, że po tylu latach tej mogiły już fizycznie nie ma, ale przecież mogłem sprawdzić. Kojarzy mi się to z charakterystycznym dla mojego domu rodzinnego gestem niezgody na przemijanie: nie przyjmujemy do wiadomości upływu czasu, więc niczego nie wyrzucamy (pisałem o tym w „Wielościanie”, nie wiedząc jeszcze, do jak straszliwych skutków to doprowadzi, gdy przyjdzie sprzątać mieszkanie po rodzicach). Nie przyjmujemy do wiadomości śmierci dziadka Józefa i umawiamy się sami ze sobą, że jego grób, skoro nie stanowi niekwestionowalnego obiektu z Powązek czy Cmentarza Wolskiego, nie istnieje; dziadek wyjechał na wojnę i nie wrócił, koniec opowieści.
I spod tego końca wyłażą teraz jakieś artefakty, szczątki obrazu, których nie umiem złożyć w całość. Listy do córki, pisane nieomal do samego momentu wyruszenia w marsz śmierci z Woldenbergu, znalazłem przypadkiem – matka nigdy nam ich nie pokazywała. To zbyt intymne i o tym, na razie przynajmniej, publicznie nie napiszę. Ale wychynęły teraz również jakieś zdjęcia, dokumenty, ślady tego, że naprawdę istniał dziadek Walczak, że w linii kobiecej nie jestem jednak późnym następstwem dzieworództwa.
Wiem zatem, że pochodził z chłopskiej rodziny z Kujaw lub północnego Mazowsza, że miał braci, z których najmłodszy, natura chyba dość nieokiełznana, wylądował nawet na jakiś czas pod jego opieką. Ukończył seminarium nauczycielskie (ale gdzie?), został kierownikiem szkoły powszechnej w Nasiegniewie pod Włocławkiem. Na stronie historii szkoły znalazłem informację, że założono ją w 1919 i początkowo prowadzili ją państwo Walczakowie (czyli Józef i Helena, moja babcia, co z pewnością jest informacją nieścisłą, nie mogli bowiem jej prowadzić, mając po piętnaście lat). Zachowała się jego legitymacja rezerwisty – podporucznika piechoty i „Terenoznawstwo” dla takich, jak on, oficerów rezerwy, z jego zamaszystym podpisem. Jest też kilka zdjęć z uczniami.
W kopercie, gdzie było to wszystko, odkryłem też zupełnie dla mnie zaskakujące zdjęcia lotnicze, z których jedno podpisane zostało „październik 1924”. Na kolejnym widać dobrze centrum Warszawy; sobór na Placu Saskim (Piłsudskiego) jeszcze stoi, ale nie ma już dzwonnicy, którą rozebrano, zdaje się, jako pierwszą, jeszcze w 1924 (rozbiórkę skończono dwa lata później). Czy to znaczy, że dwudziestoletni Józef Walczak, choć ostatecznie trafił do piechoty, interesował się lotnictwem? Ale równie dobrze mogą to być fotografie, które ktoś podarował mojemu ojcu, włożone przypadkowo w pierwszą lepszą kopertę ze zdjęciami.
Jako dzieci byliśmy z siostrą niezbyt dociekliwi, poza tym ja przynajmniej potwornie bałem się wzruszenia rodziców, ich łez, więc obolałe tematy omijało się w rozmowach szerokim łukiem. Ale te sterty starych fotografii, których już nikt nie objaśni, są frustrujące. Rodzice chcieli zakwestionować przemijanie, a ostatecznie przyczynili się do niego nawet w tych punktach, w których można było coś naprawdę przeciwko czasowi ocalić.